24 wrz 2014

2

Rozmawiając z.. Rafałem Sochą, autorem książki "Jak zostałem bażantem"


Rafał Socha Jak zostałem bażantem wywiad rozmowa kamil czyta książki opinie recenzje nowości Rozmawiając z... Rafałem Sochą
Kilka dni temu mieliście okazję przeczytaj recenzję książki wyjątkowo absurdalnej, pod tytułem Jak zostałem bażantem. Znajdziecie ją o tutaj [KLIK]. Zaraz po zaproponowaniu mi tej lektury przez autora, spytałem go, czy zgodziłby się na wywiad, po opublikowaniu recenzji, tak by przybliżyć jego sylwetkę moim czytelnikom czyli Wam. Pan Rafał nie dość, że wyraził wielką ochotę na napisanie odpowiedzi na parę pytań, to skonstruował je tak dobrze, że nie miałem możliwości wymyślić jakiś pytań uzupełniających. Mówiąc nie skromnie, tak przyjemnego wywiadu i niezwykle interesującego jeszcze nie czytałem. Po przeczytaniu jego odpowiedzi chciałbym zamienić z nim parę słów, bo wydaję się być naprawdę skromnym i miłym człowiekiem :) Nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was na spotkanie z Rafałem Sochą.

Jest Pan, z wykształcenia inżynierem budowlanym. Skąd zainteresowanie literaturą i pisarstwem? W Polsce nadal istnieje stereotyp, że ludzie nauki nie czytają nic innego jak naukowe traktaty i tego typu prace.

Faktycznie jestem z wykształcenia budowlańcem, lecz z zamiłowania literatem, poniekąd też tekściarzem i muzykiem – choć zabawę w układanie piosenek, granie i śpiewanie, sporadyczne występowanie na scenie czy też nagrywanie co bardziej udanych utworów – już kilka lat temu porzuciłem. Skupiam się na literaturze. Jeszcze będąc w liceum, to znaczy w latach dziewięćdziesiątych, postanowiłem sobie, że będę pisał prozę, choć wtedy traktowałem to tylko i wyłącznie jako hobby i odskocznię, może trochę jako zgrywę. Chodziłem do klasy o profilu matematyczno-fizycznym, nigdy nie miałem większych problemów z przedmiotami ścisłymi, a kiedy przyszła czwarta klasa ogólniaka, matura, no i przede wszystkim pojawiła się kwestia wyboru kierunku studiów – postanowiłem oprzeć się jednak na wiedzy ścisłej i zdobyć zawód, jak powiedzieliby tradycjonaliści, bardziej namacalny i konkretny. A że podobało mi sie projektowanie, czy w ogóle szeroko pojęte budownictwo – niewiele myśląc, wybrałem politechnikę. Ale z czasem do głosu znów zaczął dochodzić ów głos literata – w efekcie gdzieś tak od trzeciego-czwartego roku studiów znów coraz więcej czasu poświęcałem na czytanie beletrystyki, a nie naukowe rozprawy i cyferki w konstrukcjach stalowych czy żelbetowych, no i zacząłem też dość regularnie pisywać opowiadania. Wspólnie z kilkoma zapaleńcami redagowaliśmy i powielaliśmy (trudno to nazwać wydawaniem) gazetkę o tytule „Kaowiec”, gdzie zaprezentowałem m.in. obszerne fragmenty swojego pierwszego w miarę udanego opowiadania – „Nagi konduktor”. Pokrzepiony pozytywnymi opiniami kolegów i koleżanek, pisałem dalej – często wyśmiewając się po prostu z naszych codziennych politechnicznych problemów. A że jakoś tak naturalnie wpadałem w konwencję surrealizmu i groteski – portrety wykładowców i relacje z zajęć stawały się mocno przerysowane, zaś moi znajomi mieli niezły ubaw. Przez jakiś czas rozważałem pozostanie na uczelni, kontynuowanie „kariery” naukowej i próbę uzyskania stopnia doktora, ale ostatecznie wybrałem inne rozwiązanie – poszedłem na ochotnika do wojska, z jednej strony po to, aby „uregulować stosunek”, ale prawdę mówiąc – aby szukać tam nowych inspiracji literackich, żeby lepiej poznać życie, no i skonfrontować książkowe wyobrażenia o koszarach i instytucji wojska z tymi rzeczywistymi.

Mógłby Pan wymienić kilka tytułów, które ukształtowały Pana jako czytelnika? A może jest taka jedna pozycja?

Znów należałoby wrócić do końcówki liceum. Były dwie książki, pod wpływem którym tak naprawdę zapragnąłem pisać – „Mistrz i Małgorzata”, a później „Mała apokalipsa”. Duże wrażenie zrobiła też wtedy na mnie proza Hłaski, którą w krótkim czasie (już nie opierając się na przymusie czytania lektury, bo przecież kazano nam przeczytać tylko jedno krótkie opowiadanie) pochłonąłem w całości. Mieliśmy w ogóle świetną nauczycielkę języka polskiego. Uwielbiałem te lekcje, to zawsze był dla mnie najatrakcyjniejszy punkt programu w szkole, szczególnie od trzeciej klasy, kiedy to wreszcie pojawiły się teksty pozytywistyczne i prozy było sporo. A później okazało się, to znaczy w trakcie poznawania kolejnych epok, że jest jeszcze ciekawiej. Literatura wojenna zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Jednak dopiero zetknięcie się z prozą Tadeusza Konwickiego był dla mnie przełomowe. Konwicki szybko stał się moim ulubionym pisarzem, a w jego sylwach po prostu się zakochałem (książkę „Kalendarz i klepsydra” uważam za jedną z najlepszych i najoryginalniejszych, jakie w życiu czytałem – wracam do niej regularnie, do dziś to już chyba z 5 razy ją wałkowałem od deski do deski, nie licząc sięgania wyrywkowego, skutkiem czego niektóre urywki czytam po prostu z pamięci). Oprócz prozy sylwicznej Konwickiego uwielbiam też jego książki „młodzieżowe”, nieco mniej podchodzą mi polityczne, a najmniej chyba metafizyczno-egzystencjalne, choć oczywiście nieźle znam cały dorobek pisarza i myślę, że w dużej mierze ukształtował on mój styl (nieco później swoje dołożył też Leopold Tyrmand, w którego książkach także się zakochałem). Generalnie lubię poznawać pisarza całościowo – tzn. staram się nie ograniczać do jednego tytułu, lecz – w miarę możliwości – sięgam od razu przynajmniej po kilka, bo to daje dużo pełniejszy obraz. No i preferuję polskich twórców, nie unikając wszakże wybranych przedstawicieli światowej klasyki.

Pozwolę sobie zadać najbardziej popularne pytanie skierowane do pisarzy – skąd czerpie Pan inspiracje, co najbardziej motywuje Pana do pisania? Pisze Pan bardzo specyficzne opowieści, posługując się lekkim i ironicznym stylem.

Inspiruje mnie to, co mnie otacza. Samemu trudno dostrzec dystans do tego, co się pisze, ale wielu odbiorców wskazuje, że uporczywie mieszam realizm z nadrealizmem, właściwie nie wiadomo, kiedy jedno wchodzi w drugie. Być może coś w tym jest. Punktem wyjścia jest zazwyczaj trywialna scenka, coś „banalistycznego”, coś co mnie w danej chwili poruszy, np. rozmowa z kimś nowo poznanym, wizyta w urzędzie, policyjna kontrola drogowa czy zwyczajna obserwacja np. na ulicy czy w parku. Zaczynam możliwie najwierniej, wręcz reportersko, później zaś włącza się ten „zmysł” surrealistyczny – i dochodzę zazwyczaj do bardzo abstrakcyjnej sytuacji, a nieraz i abstrakcyjnej puenty. Choć oczywiście często moje teksty pozostają w miarę realistyczne do końca. Generalnie staram się bawić czytelnika, może przy okazji zwracając uwagę na jakieś tam irytujące mnie sytuacje czy zachowania bliźnich, ale nie w sposób nachalny, z całą pewnością wolę bawić niż moralizować. Staram się pisać o ludziach, z tym że raczej o ich zachowaniach, określiłbym to jako swego rodzaju behawioryzm. Po prostu patrzę i obserwuję, a później wyciągam wnioski i przelewam to wszystko na papier (czy raczej ekran komputera). O uczuciach mniej chyba póki co mi wychodzi, ale pracuję i nad tym, bo chciałbym, aby moje utwory były bardziej prawdziwe i bardziej kompletne. A co do stylu – to też poniekąd zasługa Kownickiego, który w swoich sylwach kilka razy podkreśla, że on wie, co czytelnik lubi a czego unika, co opuszcza, co go męczy, a co rozwesela! No i ja też tak piszę – tak jak ja sam lubię czytać.

Każdy pisarz ma swój sposób na wenę – różnie z nią to jest. Czy ma Pan takie miejsce, w którym może się Pan wyciszyć i pisać? Czy jednak należy Pan do grona osób, które każdy pomysł spisują na kartkę papieru i później próbują wplątać do opowieści?

Pomysły przechowuję w „wirtualnym banku”, czyli w głowie. Kiedy dochodzę do jakiejś scenki, w której mógłbym wykorzystać dany motyw, np. przy pisaniu większej całości, wtedy nie wyciągam go z kartki, tylko z głowy – i spisuję. Eksperymentowałem swego czasu z miniaturami, które były czymś na kształt takich właśnie spontanicznych notatek, ale – moim zdaniem – nie wyszło mi. Zarzuciłem bardzo krótkie formy, w tekście jednak muszę mieć czas, aby się rozpędzić i złapać rytm. Więc na zapas pomysłów – jako takich – nie spisuję (jedynie szkic rozwoju wypadków, np. w punktach, choć za specjalistę od konstruowania fabuły absolutnie się nie uważam; raczej operuję obrazkami, scenkami czy po prostu dialogami). Miejsca specjalnego do pisania też nie mam. Wiadomo że trzeba się wbić w odpowiedni klimat, żeby móc ruszyć z miejsca. Zwykle zajmuje mi to długi czas – nawet do godziny, kiedy siadam do komputera i coś tam sobie klikam, szczególnie wieczorami czy nocami, albo czytam poprzednie zapiski. Inaczej nie umiem, to znaczy nie potrafię zasiąść i spisywać od razu nowy materiał, co niestety pociąga za sobą stratę czasu, względnie małą efektywność w powstawaniu nowych fragmentów. Często przy pisaniu słucham na słuchawkach ulubionych płyt – i to pozwala się wyłączyć, dostroić, w efekcie dając bardzo przyzwoite rezultaty.

Skupmy się na Pana książkach – Jak zostałem bażantem to Pana Rafał Socha Jak zostałem bażantem wywiad rozmowa kamil czyta książki opinie recenzje nowości Rozmawiając z... Rafałem Sochądebiut. Wiemy, że odsłużył Pan swoje w SPR w 2001 roku – czy przedstawione tam wydarzenia to swoista autobiografia czy to opowieść oparta na Pana doświadczeniach z woja?

Jak już wspominałem – pójcie do wojska było swego rodzaju poszukiwaniem literackich inspiracji. Jako młody człowiek przez jakiś czas fascynowałem się książkami o żołnierzach, dlatego chciałem zobaczyć, jak to jest być takim żołnierzem. Skorzystałem z okazji, nie unikałem powołania, a wręcz przeciwnie, zgłosiłem się na tzw. ochotnika. Niestety szybko się rozczarowałem. Zresztą tu nie chodzi tylko o moje indywidualne rozczarowanie. Prawie wszyscy moi koszarowi koledzy byli rozczarowani. Mamiono nas wizją łatwej i przyjemnej służby w Szkole Podchorążych Rezerwy, poszerzaniem zainteresowań, luźnymi popołudniami po zajęciach, poznawaniem obcego miasta i tak dalej – tymczasem zaserwowano rasową unitarkę od pobudki do capstrzyku, kiedy nie było chwili aby nawet usiąść, nie było kiedy napisać listu do dziewczyny czy przeczytać choć kawałka książki, a że w najcięższej wersji stan taki trwał do przysięgi – dokuczyło niemało. Ja wiem, że służba zasadnicza miała jeszcze gorzej, tylko my byliśmy starsi od chłopaków po zawodówce czy technikum, bo już po studiach, niektóry mieli pod trzydziestkę, pracowali w poważnych firmach, projektowali np. mosty czy hale. Z nieco innym oczekiwaniem tam po prostu szliśmy. Książka nie jest typową autobiografią, choć do pewnego stopnia są to na pewno fabularyzowane wspomnienia. Konrad W. jest narratorem, ale nie jest wprost autorem, to znaczy nie można go ze mną w stu procentach utożsamiać. Teraz, szczerze mówiąc, mam coraz więcej wątpliwości, czy dobrym rozwiązaniem było zastosowanie narracji pierwszoosobowej. Pewnie gdybym pisał to raz jeszcze, napisałbym inaczej, ale tak mocno siedziałem wtedy w klimatach książek Konwickiego (np. „Rojsty” – o partyzantce i walce z bolszewikami; też niby wspomnienia, lecz mające mocno prowokować czytelnika m.in. poprzez tę narrację), że jakoś tak w sposób naturalny przyjąłem taką a nie inną konwencję. A sama postać Konrada jest nijaka – bo w wojsku najlepiej być w środku. Nie wychylać się i nie odstawać. Stara prawda, która pozwala przetrwać. Tak to widziałem – mój bohater chciał wyjść cało z tej kabały, dlatego nie pchał się na pierwszą linię i nigdy nie był ochotnikiem do niczego...

Przyznam, że wywołał Pan u mnie kilkukrotne salwy śmiechu , a humor znacząco mi się poprawił. Pisze Pan swoją opowieść z niezwykłą lekkością, potężną dawką absurdu i groteski. Czy taki plan był od początku? Miał Pan wykrystalizowany obraz swojej książki i po prostu trzeba było ją napisać, czy historia Konrada powstawała etapowo?


Kiedy już zostałem wcielony i zobaczyłem, że to jednak jest zupełnie inaczej w tych koszarach, niż nam mówiono w WKU i sami sobie wyobrażaliśmy, postanowiłem, że tę sytuację twórczo wykorzystam – na przekór zwierzchnikom – i po swojemu opiszę. Ale nie w sposób realistyczny, tylko groteskowy i prześmiewczy. Wojsko samo w sobie nie jest instytucją logiczną, lecz moje skłonności (te same, które wcześniej nakazywały dokuczać w opowiadaniach studenckich niektórym wykładowcom) obraz jeszcze przekrzywiły. Wizja napisania książki – i to konkretnie takiej książki – dodawała sił i pozwalała łatwiej znosić całą „zabawę” w wojaka. Zresztą już od drugiego chyba tygodnia mówiłem co bardziej zaufanym kumplom, że ja to po prostu spiszę, i to spiszę mocno, niepochlebnie, ostro, ale mi chyba nie wierzyli... Więc wyszło tak, że już biegając po poligonach, układałem w głowie poszczególne scenki, nadawałem nazwiska postaciom, kreśliłem obrazy. Jedyną wątpliwość jaką miałem – to była konwencja opowieści. Czy po kolei, tydzień po tygodniu, czy skumulować i pokazać jeden dzień (przynajmniej na szkółce). Wybrałem to drugie rozwiązanie – i tym samym przedstawiłem bogaty w wydarzenia, być może przeładowany i mało prawdopodobny, dzień z życia podchorążego. Co do drugiej części, tej z praktyką w tle, nie miałem już takiej determinacji, aby pisać. Było lżej, było bardziej po ludzku, było bliżej cywila, nie złościłem się tak. Ale za to pojawił się w pokoju kolega o nieprzeciętnej fantazji, który stał się pierwowzorem Sławka Niesmacznego. No i to już wystarczająco skłaniało, aby dokooptować część II i dalej pisać!

Kolejna Pana książka Kredyt na żula została wydana 11 lipca tego roku. Mógłby Pan przybliżyć czytelnikom jej fabułę? Czy to kolejna dawka specyficznego humoru i groteski?

Tutaj chciałbym sprostować jedną rzecz – książka niestety jeszcze się nie ukazała. Owszem, była zapowiedź na 11 lipca, ale wydawnictwo ma poślizg, w efekcie „Kredyt na żula” jest dopiero przed premierą. Mam nadzieję, że premiera ta będzie miała miejsce jeszcze w tym roku (według optymistycznego – i dość realistycznego – scenariusza publikacja wyjdzie w październiku). „Kredyt na żula” to zbiór moich opowiadań z minionej dekady. Zupełnie nowy materiał jest na etapie przygotowywania (powieść sylwiczna, no i przede wszystkim thriller metafizyczny o bardzo współczesnej problematyce). Jednak „Kredytem na żula” chciałbym pokazać, jak kształtował się mój literacki styl. Jest to swego rodzaju wybór mojej najlepszej prozy z pierwszego etapu aktywności literackiej (a zatem począwszy od wspomnianych opowiadań studenckich, okolic roku 2000 i typowego pisania do szuflady – aż do aktywności prasowej, do pierwszych tekstów w magazynie „Galeria”, czyli mniej więcej do roku 2008-2009). Groteski i humoru jest tu oczywiście wiele, może nawet więcej niż w powieści o SPR. Całość wydaje mi się spójna – choćby dlatego, że wciąż mamy narratora pierwszoosobowego, który porusza się w swoim oryginalnym świecie (te same nazwy geograficzne, od czasu do czasu gościnnie przewijają się te też same postaci). W jednym z opowiadań („Rękawica koloru khaki”) odnoszę się jeszcze do tematyki wojskowej – a w zasadzie puentuję ją, przynajmniej jeżeli chodzi o moją prozę i stan na dziś. Ale generalnie bohater (Michał Kownacki) porusza się w świecie cywilnym – i przez to, mam nadzieję, książka nabierze dużo bardziej uniwersalnego charakteru. Bardzo chciałbym, aby czytelnik odebrał ją jako swego rodzaju przemyślaną całość, a nie zbiór przypadkowych utworów z różnych bajek – lecz nie ja o tym decyduję, gdyż to oczywiście jest już bardzo subiektywna ocena...

Co Pan sądzi o polskim rynku wydawniczym, mamy kilka dobrych wydawnictw, kilka słabszych, ale gdzie w tym tłoku umieścić debiutantów?

Wydaje mi się, że czas na debiut jest obecnie ekstremalnie trudny. To znaczy wydać byle gdzie, z tzw. współfinansowaniem, jest stosunkowo łatwo (co chociażby udowodnił ostatnio na swoim blogu w dość prześmiewczy sposób Paweł Pollak), ale samo wydanie to jeszcze nie wszystko. Debiutant powinien się uzbroić w cierpliwość, konsekwentnie pracować nad swoimi utworami, tak aby były one możliwie najlepsze i prezentowały jak najwyższy poziom – i słać, gdzie się da, i próbować nimi po prostu zainteresować jakieś tradycyjne wydawnictwo z dobrą redakcją i niezłym działem promocji, a nie kogoś, kto powie, że jest super i wyda cokolwiek, tylko że trzeba zapłacić. Nowości jest przeogromnie dużo, ciężko je wszystkie ogarnąć. Zdarzają się świetne książki, którym brak jednak reklamy, promocji... Giną one w natłoku innych tytułów, nie zawsze wartościowych. Poza tym wydaje mi się, że mało czyta się u nas rodzimej prozy, przynajmniej ja mam takie wrażenie. Wspominałem już wyżej, że preferuję polskich twórców, więc może patrzę jednostronnie, niemniej są kraje, gdzie znacznie bardziej wspiera się pisarzy rodzimych.

Jest Pan współzałożycielem Literackiego Towarzystwa Wzajemnej Adoracji „Li-TWA” z siedzibą w Częstochowie. Do czego sprowadza się działalność Towarzystwa? Na czym ona polega?

Towarzystwo powstało w 2007 roku. Stara się ono wspierać lokalnych twórców, organizując np. wieczory autorskie, pomagając w wydaniu książki, reprezentując środowisko poprzez kierowanie wniosków czy postulatów w stosunku do administracji państwowej i samorządowej. Ważnym elementem działalności „Li-TWY” jest redagowanie i wydawanie częstochowskiego magazynu literackiego „Galeria”. Poza ciekawymi tekstami uznanych w regionie nazwisk, jest to też doskonałe miejsce, aby zadebiutować drobnym opowiadaniem czy wierszem, są recenzje, relacje z wydarzeń, dział historyczny. Po zlikwidowaniu przez Urząd Miasta pisma „Aleje 3” – „Galeria” stała się właściwie jedynym periodykiem społeczno-kulturalnym w nie tak znowu małej Częstochowie, a zatem spełnia podwójnie ważną rolę w częstochowskim światku literackim.

Jakie ma Pan plany, czy poszukuje Pan inspiracji i nowych tematów do następnej powieści, a może już je Pan znalazł?

Pomysłów mam wiele, gorzej z czasem, który mógłbym przeznaczyć na pisanie. Oprócz przekrojowego „Kredytu na żula” mam jeszcze w przysłowiowej szufladzie 2 gotowe książki. Wspominałem o nich: jedna to powieść sylwiczna, którą wywiodłem z zapisków, jakie ukazywały się w przywołanym już piśmie „Galeria”. W latach 2010-2013 prowadziłem na łamach „Galerii” autorskąRafał Socha Jak zostałem bażantem wywiad rozmowa kamil czyta książki opinie recenzje nowości Rozmawiając z... Rafałem Sochą rubrykę, gdzie eksperymentowałem z najróżniejszymi konwencjami prozatorskimi. Ukazało się 15 odcinków/epizodów – po czym okazało się, że w nowej odsłonie pisma nie ma już tyle miejsca, abym mógł co kwartał prezentować pół czy nawet cały arkusz wydawniczy... Dopisałem więc ciąg dalszy tej luźnej opowieści (objętościowo mniej więcej jeszcze raz tyle, choć „epizody” nie zawsze są już pojedyncze, bo wiedziałem, że nie będą przeznaczone do druku w magazynie), stylizując ją dalej na serial literacki – i liczę, że uda mi się tę pozycję wydać. Poza tym w pierwszej połowie bieżącego roku napisałem thriller metafizyczny o roboczym tytule „2014”. Maszynopis obecnie „leżakuje”, pod koniec roku wprowadzam poprawki i próbuję nim zainteresować potencjalnego wydawcę. Taki jest plan odnoszący się do tekstów, które już powstały. Natomiast co do planów typowo pisarskich – bardzo chciałbym napisać lekko sentymentalną książkę o latach dziewięćdziesiątych. Mam ją w głowie, według pomysłu i założeń rozgrywałaby się w trzech płaszczyznach – częściowo w retrospekcjach, częściowo we współczesności, a częściowo w ramach pewnego zaginionego maszynopisu. Powieść, według mojej wizji, oddawałaby swego rodzaju hołd drugiej wielkiej fascynacji, jaką kiedyś „przerabiałem” na własnej skórze – a mianowicie muzyce. Można powiedzieć: książka z grungem i koncertami w tle. Oczywiście nie wykluczam kontynuacji thrillera „2014”, który jest tak skonstruowany, że spokojnie można by wokół niego napisać nawet tryptyk, ale tu by musiała zaistnieć wyraźna chęć wydawcy – że chce w tę historię zainwestować i będzie ją konsekwentnie promować.

No i na koniec proszę powiedzieć, czego moi Czytelnicy mogą Panu życzyć w tej bliższej, jak i dalszej przyszłości?

W bliższej, aby ukazały się te książki, które są już napisane. W dalszej – chciałbym móc zająć się pisarstwem w pełni zawodowo, mieć komfort zbierania materiałów i pisania nowych historii na bieżąco, a nie musieć odkładać wszystkiego na później, licząc na urlop, święta czy luźniejszy weekend. No i oczywiście chciałbym, aby moje książki znalazły grupę wypróbowanych czytelników, którzy z przyjemnością sięgaliby po nowe tytuły, niejako „w ciemno”, po prostu pozytywnie kojarząc nazwisko na okładce, gdyż gwarantowałoby ono określony poziom artystyczny.

Dziękuję serdecznie za poświęcony mi czas i życzę spełnienia wszystkich, zawodowych planów :)

2 komentarze:

  1. Ojej, świetna rozmowa :D
    Książki nie znam, Pana Rafała także, ale chyba warto to zmienić :D Zazdroszczę jednak autorowi jednego - pomysłów na ksiażkę. Ja co i rusz zabierałam się do napisania własnej, miałam zarys, ale nigdy nie potrafiłam dopracować szczegółów, brakowało mi kolejnych wątków... :( Chyba pisarstwo nie jest mi przeznaczone. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Wywiad pierwsza klasa, a sam pisarz wydaje się naprawdę spoko gościem :)

    OdpowiedzUsuń