• Recenzje

    Nie boję się skrytykować beznadziejnej książki, chwalę dobrze napisane. Jestem subiektywny, nie piszę pod publikę.

  • Felietony

    Relacje z wydarzeń, porady dla początkujących i moje własne przemyślenia na temat blogosfery.

  • Gry

    Gry planszowe i karciane traktuję tak samo jak książki. To świetna alternatywa na nudne wieczory, czy spotkania z przyjaciółmi.

  • Sztuka

    Sztuka ciągle pojawia się w moim życiu pod różnymi postaciami. Chcę ją pokazać Wam w subiektywnym świetle, jednocześnie obnażając najdziwniejsze pomysły na dzieło sztuki.

29 cze 2015

0

"Okularnik" Katarzyny Bondy


Leży przede mną książka potężna. Ponad 800 stron zapisanych gęstym drukiem, pokazując tym samym, że kryminał może mieć aż taką objętość. Zaraz.. kryminał? Czy "Okuralnik" Bondy to faktycznie kryminał? To kwestia sporna, o której powiem za chwilę. Siadając przed komputerem, zabierając się za pisanie recenzji, miałem świadomość, że to będzie najtrudniejszy i ciężki do napisania tekst. Dlaczego? O tym przeczytacie poniżej, zapraszam na recenzję "Okularnika"!   Przenosimy się w okolice granicy polsko-białoruskiej, do pozornie spokojnej i cichej wsi Hajnówka. Sielski krajobraz jest tylko ulotną wizją, pod którą kryją się dawne waśnie, spory i brutalna historia, o której żaden mieszkaniec nie potrafi zapomnieć. Co się stanie gdy przyjedzie tutaj profilerka Sasza Załuska? Sama zainteresowana zupełnie przez przypadek trafi w sam środek śledztwa w sprawie zaginięcia narzeczonej pewnego biznesmena. Warto dodać, że to nie pierwsza taka sprawa w tych okolicach, wcześniej zgłaszano zaginięcia dziewczyn związanych z tajemniczym biznesmenem.     Przyznam szczerze, że to moje pierwsze spotkanie z Katarzyną Bondą - o ile miałem okazję przeczytać jej "Maszynę do pisania" czyli poradnik jak napisać powieść, o tyle z jej prozą nie miałem wcześniej styczności. Zrobiłem dogłębny research, przeszukałem Internet w poszukiwaniu czegoś o pierwszym tomie przygód Załuskiej, czyli "Pochłaniaczu" i znalazłem wiele interesujących opinii, spojlerów i innych dziwactw, które można znaleźć zupełnie przez przypadek. Wiem, że "Okularnik" w opinii wielu to kryminalny majstersztyk, świetnie napisany, pokazujący, że w kryminałach nie napisano jeszcze wszystkiego. Jakież mogłem mieć inne podejście do "Okularnika" po tak dobrych recenzjach? Owszem, tomisko jest sporej wielkości, ale powołując się na teksty innych, oczekiwałem fajerwerków. No dobra, tych nie było, ale nie jest też tragicznie.   Trzeba zaznaczyć już na początku, że "Okularnik" to nie kryminał w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zawiera elementy potrzebne do napisania powieści kryminalnej, jednak można w niej znaleźć masę innych, z różnych gatunków elementów. I tak, dostajemy powieść obyczajową o życiu wsi na granicy polsko-białoruskiej, otrzymujemy powieść historyczną z niezwykle odważnym wątkiem Żołnierzy Wyklętych, kryminał z tytułowym Okularnikiem, i wiele innych, które na próżno bym wymieniał.    Zaczyna się nudno. Bonda rozpoczyna swoją opowieść z ponad 200 stronicowym wstępem, który ma nas przygotować na resztę opowieści. To niejaki przerywnik, swoiste preludium do późniejszych wydarzeń - widać w tym niezwykłą pasję Bondy i chęć przekazania swojemu czytelnikowi wszystkiego w taki sposób, żeby wszystko było dla niego zrozumiałe. Bonda potrafi w bardzo dobry sposób kreślić tło dla swoich powieści, pokazuje, że jest w tym prawdziwą mistrzynią, jednak ten długaśny wstęp jest, hm, po prostu za długi. Wynudziłem się niepomiernie, kląłem, błagałem, żeby to był już koniec - owszem, jest to opisane bardzo szczegółowo, wręcz wyczerpująco, jednak takie wstępy już na początku odrzucają sporą liczbę czytelników.   W naszym kraju, historia Żołnierzy Wyklętych jest przedstawiane w jeden, możliwie najbardziej patriotyczny sposób - uciemiężeni patrioci, bohaterowie wojenni, niesprawiedliwie osądzeni. Zapomina się o zbrodniach przez nich popełnionych, pokazuje się ich w jak najlepszym świetle, zapominając o brutalnej historii. Nie chcę generalizować, nie jestem też ekspertem w tym temacie, jednak dla pasjonata historii nie jest to temat prosty i przyjemny. Można by rzecz, że Żołnierze Wyklęci to temat tabu, a pamięć o nich czcimy w jeden dzień w roku. Osadzając taki wątek w swojej książce, Bonda, pokazuje, że jest odważną pisarką, która żadnych tematów się nie boi. Z wykonaniem i przygotowaniem tego wątku jest już ciut słabiej - pojawiają się pewne błędy terminologiczne, historyczne, jednak dla nieznających tematu będzie zupełnie obojętne - co uważam za wadę, gdy już co przedstawiać, to jak najlepiej. To właśnie ten wątek, wraz z innymi, niejako powiązanymi z nim dają główną oś fabularną "Okularnika" - mała wieś położona tuż przy Puszczy Białowieskiej, dawne zatargi, bolesna pamięć - to wszystko składa się na tykającą bombę, która wkrótce wybuchnie.   Co niezmiernie mnie raziło, to traktowania Hajnówka przez Bondę jako wielkiego miasta, w którym nikt się nie zna. To może wydawać się dziwne, jednak po przeczytaniu "Okularnika" możecie poczuć się podobnie - mnogość wątków, postaci jest tak duża, że możemy odnieść wrażenie, że poruszamy się wielkim, zatłoczonym mieści. Ponadto, jak już wcześniej wspomniałem, Bonda umie kreślić tło dla swoich książek i robi to z niewiarygodną precyzją. Szkoda tylko, że zupełnie bezsensownie przedłuża swoją opowieść, kolejni bohaterowie są zapowiadani z prawdziwym pietyzmem, każdemu należy się kilka stron opisu, a jest ich naprawdę sporo. Nie lubię rozwleczonych opowieści, a "Okularnik" niestety do takich należy - wątków jest tutaj naprawdę dużo i nie wszystkie są spójnie ze sobą połączone - to tak, jakby Bonda chciała nam pokazać jak najwięcej, zrobić z tego wielką opowieść, niejako powieść idealną, tylko że wychodzi z tego średnio dopracowana historia, która razi małymi błędami.    Gdzieś przeczytałem, że "Okularnik" powinien mieć o połowę mniej stron. Może to i przesada, ale coś w tym jest - najnowsza powieść Bondy powinna być trochę cieńsza - już pomijam fakt jej nieporęczności i ciężaru, znów muszę wrócić do rozwleczenia fabuły - czyta się to nieźle, jednak jest sporo momentów, w których można poczuć zwyczajne zmęczenie. Owszem, bohaterowie są dobrze opisani, ale autorka poświęca im zdecydowanie za dużo czasu - to tak jakby chciała opisać każdego mieszkańca wsi, łącząc jednocześnie kilka rozgrzebanych wątków.   Mam naprawdę duży problem z "Okularnikiem". Z jednej strony jest to dobrze napisana powieść, wykraczająca poza umowne granice kryminału, która porusza niezwykle istotne kwestie, często pomijane w naszej historii, a z drugiej to historia niemiłosiernie przesadzona w swojej konstrukcji - widać na pierwszy rzut oka, że jest tutaj wszystkiego za dużo. Skłaniam się bardziej ku pierwszej opinii, bo "Okularnik" naprawdę wyróżnia się na tle innych książek - porusza ważne tematy, autorka nie boi się mówić tego co myśli, pokazuje, że Polska wcale nie zapomniała, że gdzieś nadal są wsie i miasteczka, których pamięć jest ciągle żywa, nie zapomina. I taką mam radę też dla przyszłych czytelników - nie traktujcie tej książki jako kryminału - gdybym tak ocenił "Okularnika" dostałby najwyżej 2+/10. Po długim, o wiele za długim wstępie nastawcie się na opowieść obyczajową, traktującą o polskości jako takiej, jej historii, z kryminalnym wątkiem w tle. Do tej książki trzeba podejść z odpowiednim nastawieniem i właśnie tego Wam życzę - żebyście zwolnili, mieli chwilę dla siebie - wtedy weźcie do ręki "Okularnika" i poczytajcie o trudnej historii, która może spowodować prawdziwą katastrofę.Leży przede mną książka potężna. Ponad 800 stron zapisanych gęstym drukiem, pokazując tym samym, że kryminał może mieć aż taką objętość. Zaraz.. kryminał? Czy "Okuralnik" Bondy to faktycznie kryminał? To kwestia sporna, o której powiem za chwilę. Siadając przed komputerem, zabierając się za pisanie recenzji, miałem świadomość, że to będzie najtrudniejszy i ciężki do napisania tekst. Dlaczego? O tym przeczytacie poniżej, zapraszam na recenzję "Okularnika"!

27 cze 2015

0

!Top5 Książkowych rekordów Guinnessa


Książkowe rekordy należą do bardzo specyficznej grupy. Najgrubsza lub najmniejsza książka, ilość opublikowanych powieści, najmłodszy/najstarszy autor - wszystko to wymaga pracy i odpowiednich kwalifikacji, no chyba że czujesz wenę w wieku 8 lat i napiszesz światowego bestsellera - wtedy Ci serdecznie gratuluję. Takich rekordów jest naprawdę dużo i zdziwilibyście się co ludzie są w stanie wymyślić, żeby w takiej księdze się znaleźć i wygrać ciekawą sumkę pieniędzy. Wybrałem dla Was 5 osobliwych rekordów wprost ze świata książek. Zapraszam!

25 cze 2015

0

Kamil gra #22 Imprezowa gra o seksie!


Gry o seksie, związane z tematyką seksu są prawdziwym ewenementem. O ile za granicą takie tytuły pojawiają się dość często, tak w naszym rodzimym kraju jest ich naprawdę mało, a jeśli już to jakość ich wykonania pozostawia wiele do życzenia. Kilkanaście dni temu mieliście okazję przeczytać recenzję gry "Arkana miłości" - dzisiaj chciałbym przedstawić Wam inny tytuł, niejako związany z tą tematyką. "Swing" to erotyczna gra imprezowa, w której chodzi o.. uprawianie miłości. Z kim? To bez znaczenia, ważne, żebyś się kochał.  Po otwarciu pudełka, które nawiasem mówiąc otwiera się inaczej niż reszta tytułów na rynku, otrzymujemy czterostronicową, gęsto zapisaną instrukcję, małą planszę z punktami, małej wielkości woreczek z klejnocikami i karty, którymi będziemy grać. Karton, który służy za wypraskę to chyba najgorszy pomysł jak mógł przyjść do głowy wydawcy - tuż po otwarciu mojego egzemplarza okazało się, że wypraska jest totalnie rozwalona, a wszystkie elementy gry swobodnie latają po całym pudełku. No właśnie, pudełko - mogło być dwa, trzy razy mniejsze, tworząc w ten sposób grę karcianą, którą z łatwością zapakujemy do małej torby czy torebki.   Klejnociki, czyli znaczniki naszej postaci powinny mieć bardziej wyraziste kolory - są mocno przeźroczyste, co w czasie rozgrywki, zwłaszcza przy niedoświetlonym stole może stwarzać problemy przy ich przesuwaniu na planszy, zwyczajnie można się pomylić który pionek jest czyj. Karty powinny być ciut grubsze - łatwo się wyginają co w niedalekiej przyszłości może skutkować tylko jednym - zwyczajnie się pogną i otrą. Bronią się natomiast grafikami, jakie przedstawiają - to zwykłe pozycje seksualne wraz z opisem działania każdej z nich podczas gry. Najlepsze są jednak ich tytuły - Wejście Smoka, Na Pająka, to tylko dwa przykłady bardzo ciekawego i śmiesznego nazewnictwa, które skutecznie poprawi humory wszystkim graczom.   O co w tej grze chodzi? Tak jak napisałem wcześniej, naszym zadaniem jest uprawiać seks. Każdy z graczy losuje swoją postać - może to być kobieta lub mężczyzna hetero/homo/bi - to z kim będziemy uprawiać miłość znamionuje ilością zdobytych punktów, gdy nasz stosunek szczęśliwie się zakończy. I tak, facet hetero dostanie więcej punktów za seks z kobietą hetero, kobieta homo za seks z kobietą homo, itd. Gdy mamy na ręce dwie karty tej samej pozycji możemy wyłożyć je przed danym graczem i ten decyduje czy chce się z nami kochać, jeśli tak, możecie zaczynać - oczywiście nie w rzeczywistości, a w grze! Któryś z oponentów może zagrać niebieską kartę, by przerwać Wasz stosunek, przez co nie  dostaniesz punktów. Możliwa jest również opcja wyłożenia na środek stołu karty z daną pozycją - jeśli któryś z graczy ma taką kartę na ręce może się do Was dołączyć i odbyć z Wami stosunek w ten sam sposób. Gra toczy się do momentu aż któryś z graczy nie przekroczy progu 30 punktów.   Jak to wygląda w rzeczywistości? Gra "Swing" dobrze sprawdzi się w gronie dobrych kumpli lub przyjaciół, którzy znają się na wylot i nie mają przed sobą żadnych tajemnic. Oczywiście, tematyka gry jest dość kontrowersyjna dla niektórych ludzi, jednak ja podchodziłem do niej z prawdziwym dystansem, nastawiając się na dobrą zabawę i kupę śmiechu. Gra jest prosta, szybka, ale po paru partiach zwyczajnie się znudzi - jest o wiele więcej lepszych gier imprezowych, które powalają regrywalnością. Poza tym, nie każdy będzie chciał zagrać w "Swing" - a to tematyka, a to mechanika- nie każdy jest na tyle odważny.   Bez względu na liczbę osób, które zasiądą do rozgrywki, będzie ona wyglądała tak samo - jeśli chcemy komuś przeszkodzić w stosunku - zablokujemy go. Możemy spokojnie kontrolować każdy ruch, w taki sposób, abyśmy przewodzili całej stawce. "Swing" dobrze wypada przy małych, trzyosobowym gronie, jak i przy większym, nawet tym sześcio czy ośmioosobowym. Trudno wypowiadać się o klimacie samej gry - jeśli mamy uprawiać seks, to ciężko wspominać jak czuje się facet, który prosi o to swoją dobrą koleżankę. To bardziej gra imprezowa i tak trzeba ją traktować - klimat nie jest wyczuwalny, co chyba można zapisać na plus tej gry.   Ciekawy pomysł, słabe wykonanie, dobra rozgrywka na parę rund w gronie znajomych - to właśnie oferuje "Swing" i nie ma się co oszukiwać - na rynku znajdziecie lepsze gry do zabawy z przyjaciółmi. To bardzo nietypowa gra, do zabawy w dużym gronie, dająca początkowo dużo frajdy - w końcu nie ma takiej drugiej gry na rynku. Pierwsze rozgrywki to czysta ciekawość, chęć poznania samej gry, jej zasad czy mechaniki. Mnie nie zachwyciła i będę wyciągał ją na stół w bardzo szczególnych przypadkach - może kiedyś znajdę takiego znajomego, który "Swing" pokocha?Gry o seksie, związane z tematyką seksu są prawdziwym ewenementem. O ile za granicą takie tytuły pojawiają się dość często, tak w naszym rodzimym kraju jest ich naprawdę mało, a jeśli już to jakość ich wykonania pozostawia wiele do życzenia. Kilkanaście dni temu mieliście okazję przeczytać recenzję gry "Arkana miłości" - dzisiaj chciałbym przedstawić Wam inny tytuł, niejako związany z tą tematyką. "Swing" to erotyczna gra imprezowa, w której chodzi o.. uprawianie miłości. Z kim? To bez znaczenia, ważne, żebyś się kochał.

23 cze 2015

0

Lubisz Wikingów? Musisz przeczytać tę książkę!


Co wyjdzie z połączenia literackiej fikcji, historycznych wydarzeń z prawdziwym duchem minionych czasów daje mieszankę wybuchową, która często okazuje się prawdziwym bestsellerem. Dodajmy do tego ciekawy zarys fabularny, niekonwencjonalne pomysły autora, cięty język i specyficzny humor. Z tego skomplikowanego równania wyjdzie Wam Łukasz Malinowski i jego saga o przygodach Ainara Skalda, wojownika z Północy, który jak magnes przyciąga wszelkie kłopoty. Druga część cyklu gościła w moich rękach już dawno temu, jednak nie było okazji by napisać o niej paru słów. Dziś postanowiłem pojechać z Wami do X-wiecznej Europy.  Ainar to bard. Umie składać piękne strofy, raczyć młode damy wzniosłymi komplementami, mówi dojrzałym i ciętym językiem. Z drugiej strony jest to prawdziwy alkoholowy ekspert, którego żaden trunek się nie ima, a jego głowa jest odporna na działania złocistych napitków. W pierwszej części nasz główny bohater musiał stawić czoła licznym niebezpieczeństwom - Malinowski napisał kilka opowiadań z wojownikiem w roli głównej, po czym wydał je jako spójną książkę. "Kowal słów. Tom 1" to pełna powieść, niejako bardziej dojrzała, reprezentująca inny poziom - Ainar musi zmierzyć z największym wyzwaniem w swoim życiu, można powiedzieć, że zostaje wysłany na misję samobójczą. Jak to wszystko się skończy? Tego nie mogę Wam zdradzić, jednak mogę zapewnić jedno - dzieje się!   Zmiana formatu opowieści o przygodach naszego dzielnego wojaka wyszedł całej historii na dobre - nie jest to zlepek opowiadań, które nic nie łączy, prócz bohatera. "Kowal słów" to pełnokrwista opowieść, której liczne wątki naprzemiennie się ze sobą przeplatają, jednak pod ścisłą kontrolą autora. Nie doświadczymy tutaj żadnego chaosu, wszystko jest przemyślane i tak też napisane - z czytania płynie sama przyjemność. Dodatkowo Malinowski postanowił wykorzystać lubiany ostatnimi czasy pomysł rozdziałów pisanych z perspektywy innych bohaterów - to niewątpliwie duży plus, wreszcie możemy poznać otoczenie i poszczególne wioski oczami kogoś innego niż przyciągającego kłopoty barda-wojownika.   Wiecie, że lubię historię, ciągnie mnie do wszystkiego co z nią związane. Wyobrażacie sobie moją radość, gdy pierwszy raz usłyszałem o cyklu Malinowskiego? Europa z mrocznych wieków? Niepokoje religijne, polityczne? Ciemne wieki? Wieczne najazdy barbarzyńców? Uwielbiam to! Prosiłem w myślach, by autor tego zwyczajnie nie spieprzył i po pierwszym, trochę niedopracowanym tomie sagi, z pewnym niepokojem podchodziłem do "Kowala słów". Na szczęście, moje obawy zostały rozwiane po paru stronach, powiem więcej - jest o wiele lepiej! Autor nie skupia się tylko i wyłącznie na sylwetce Ainara i jego przygodach. On opisuje nam całe społeczności zamieszkujące tamte tereny, zręcznie rysuje historyczne tło, z niezwykłą pasją mówi nam o zwyczajach, kulturze, religii dawnych ludów. To dla kogoś, kto lubuje się w takich klimatach, historyczna gratka!   Nie tak dawno miałem okazję być na jednej z prelekcji Łukasza Malinowskiego na Drugim Smokonie w Krakowie. Podjął się tematu szaleństwa wikingów, ich nadprzyrodzonych mocy, jak mogliśmy o tym przeczytać w różnych, historycznych dokumentach - wykład ciekawy, jednak nie to najbardziej zapamiętam z tamtego dnia. Malinowski mówił z niesamowitą pasją, starał się przekazać nam jak najwięcej swojej wiedzy, mimo że czas gonił go niemiłosiernie, to widać, że to co nam powiedział to tylko zalążek, cząstka tego co wie. To samo można wyczuć w "Kowalu słów"atmosfera i klimat tamtych czasów są wręcz namacalne, od początku do końca książki mamy świadomość, że nie jest to powieść współczesna, nie jest to fantasy, a historyczna fikcja, którą czuć na wskroś.   Wracając do "Kowala słów". Szybka akcja, niespodziewane zwroty akcji, zaskakujące zakończenie, specyficzny humor - to znaki rozpoznawalne tej książki. Ten ostatni czynnik szczególnie przypadł mi do gustu, sam mam bardzo dziwne poczucie humoru, a w takich książkach zawsze mam z czego się pośmiać, dodatkowo, opisywani bohaterowie stają się bardziej ludzcy. Jak już wspomniałem Malinowski pisze z prawdziwą pasją - widać to po używanych zwrotach, opisach miasteczek i ludności ich zamieszkującej. "Kowal słów" to dojrzała opowieść, pisana przez profesjonalistę, z prawdziwym, fanowskim zacięciem. To lubię!   Bohaterowie i ich kreacja stoją na wysokim poziomie. Autor wie o czym pisze i właśnie w tym aspekcie pokazuje swój talent literacki - jako historyczny ekspert mógł wykazać się w innych elementach powieści. Herosi "Kowala słów" to ludzkie i krnąbrne charaktery, które muszą zacząć współpracować by przetrwać. Ich dobrze przemyślana kreacja objawia się najbardziej podczas zmyślnie opracowanych dialogów - to właśnie wtedy możemy poznać ich najlepiej, nie jako twardzieli, dominatorów, a zwyczajnych ludzi z, a jakże, specyficznym humorem.   Czego chcieć więcej? Jeśli jesteście fanami historii, zwłaszcza początków Europy, jej swoistego kształtowania; lubicie Wikingów i ich upartość, a na dodatek chcecie poczytać dobrze skonstruowaną, spójną powieść to dobrze trafiliście. W "Kowalu słów" znajdziecie to wszytko plus parę innych smaczków, dzięki którym nabierzecie ochotę na inne książki Malinowskiego. Ainar i jego przygody lądują u mnie na półce z oceną 8 i szczerze wierzę, że i Wam spodoba się ta historia. Na polskim rynku próżno szukać czegoś podobnego. Polecam!   Wydawnictwo  Instytut Wydawniczy Erica     Data wydania  4 sierpnia 2014     Liczba stron  348     Ocena  8/10 Co wyjdzie z połączenia literackiej fikcji, historycznych wydarzeń z prawdziwym duchem minionych czasów daje mieszankę wybuchową, która często okazuje się prawdziwym bestsellerem. Dodajmy do tego ciekawy zarys fabularny, niekonwencjonalne pomysły autora, cięty język i specyficzny humor. Z tego skomplikowanego równania wyjdzie Wam Łukasz Malinowski i jego saga o przygodach Ainara Skalda, wojownika z Północy, który jak magnes przyciąga wszelkie kłopoty. Druga część cyklu, "Kowal słów. Tom 1" gościła w moich rękach już dawno temu, jednak nie było okazji by napisać o niej paru słów. Dziś postanowiłem pojechać z Wami do Europy X wieku.

21 cze 2015

0

Jest nadzieja, dopóki nie zgasną gwiazdy


Mogłoby się wydawać, że w niezwykle popularnym ostatnimi czasy temacie postapo napisano bardzo dużo, niemal wyczerpując całkowicie zapasy tej tematyki. Niezliczone książki w uniwersum Metro 2033, gry, kolejne powieści, a w tym wszystkie ludzie żyjący w postnuklearnym świecie, zdani tylko na siebie. Czy można napisać książkę w takim klimacie bez czających się w ciemnościach stworów, chcących zabić całą ludzkość kreatur i bez typowej wojny nuklearnej, która jak zwykle doprowadziła do upadku znanego nam, współczesnego świata? Można. Piotr Patykiewicz jest tego idealnym przykładem.

19 cze 2015

0

Kamil pisze #23 Relacja z Jubileuszowej Gralicji czyli krakowskiego eventu planszówkowego!












Gry planszowe w Polsce mają się coraz lepiej. Kilka lat temu nikt nie podejrzewał, że zdobędą taką popularność, a w poszczególnych miastach, zaczną, jak grzyby po deszczu powstawać puby gdzie można przyjść ze znajomymi i pograć w masę tytułów. Od dziesięciu lat Kraków ma swój własny event związany z grami bez prądu - Nowa Gralicja. W tym roku jubileuszowa, dziesiąta edycja odbyła się tam gdzie zawsze - osiedle Piastów, w budynku liceum przy Zespole Szkół Salezjańskich w Krakowie. Nas nie mogło tam zabraknąć i postanowiliśmy, że przybędziemy, zobaczymy i zagramy w możliwie jak największą liczbę tytułów.

17 cze 2015

0

Kamil gra #21 Asteriks i Obeliks na grze planszowej!



Jeżeli ktoś z Was nie wie kim był Rene Goscinny, może schować głowę w piasek. Legenda europejskiego komiksu, twórca Lucky Luka i nieśmiertelnych Galów. Tak moi Drodzy, francuski pisarz dał początek przygodom dwóch, bardzo sympatycznych Galów - Asteriksowi i Obeliksowi. Liczne ekranizacje, kolejne tomy komiksu przypieczętowały pozycję Goscinnego jako jednego z najlepszych scenarzystów europejskiego komiksu. Asteriks i Obelix to nie tylko komiks i filmy, ale również i gry! Wydawnictwo Egmont posiada prawa do wydawania gier planszowych z wizerunkiem Galów i tym razem proponuje nam prostą i szybką grę, w której liczy się przede wszystkim umiejętność zapamiętywania. Jak wyszło? Tego dowiecie się w poniższej recenzji.  Małej wielkości pudełko "Asteriksa: Wielkiej wyprawy" skrywa następujące komponenty - 12 dużych kart lokacji, 5 pionków bohaterów z podstawkami, żeton wioski i 25 hełmów rzymskich. Ilustracje stoją na wysokim poziomie, prezentują bohaterów i lokacje, które mogliśmy poznać z komiksu czy różnych kreskówek. Karty lokacji są dość cienkie i łatwo się wyginają, co może skutkować ich niszczeniem po kilkunastu partiach - mogłyby być ciut grubsze, zwłaszcza jeśli do gry zasiądą dzieci - nie dbają one o gry tak jak dorośli.    O co w tym chodzi? Dwanaście kart lokacji ustawiamy w duży okrąg, hełmy wrzucamy do środka, obok z jednej kart ustawiamy znacznik wioski - ta lokacja będzie tą startową. Wybieramy swojego bohatera, kładziemy na początkowej lokacji i możemy grać! Swoimi postaciami poruszamy w jeden sposób, wybieramy jedną z kart, które leżą ZA naszą postacią (poruszamy się zgodnie z ruchem wskazówek zegara), odwracamy ją i przesuwamy naszego herosa na najbliższą jemu tą samą lokację, która widnieje na odwrocie karty. Co ważne, odwracana karta musi leżeć pomiędzy plecami naszej postaci, a następną postacią współzawodnika. Jeśli za nami jest heros przeciwnika - cóż, tracimy swoją kolejkę.    Jak to wygląda w praktyce? Za każde ukończone okrążenie otrzymujemy jeden hełm. Gdy uzbieramy ich pięć sztuk, zakończymy nasz ruch na karcie startowej wygrywamy. Jeśli nie uda się trafić na lokację początkową, możemy zrobić dodatkowe 3 okrążenia, ale wtedy już nie dostajemy hełmów, musimy te okrążenie zapamiętać. "Asteriks: Wielka wyprawa" sprowadza się do jednej, niezwykle istotnej rzeczy - zapamiętywania kolejnych kart. Bez tego możemy poruszać się po okręgu w żółwim tempie, a frustracja przy kolejnej odkrycie karcie będzie proporcjonalnie rosnąć. To bardzo ważny element, jeśli chodzi o grę z dzieciakami - mają one okazję wykazać się pamięcią, poćwiczyć ją i po prostu wzmocnić. A przy tym dobrze się bawić.   "Asteriks: Wielka wyprawa" dobrze sprawdza się przy większym gronie. Przy rozgrywce dwuosobowej po kilku partiach staje się nużąca - duży wybór odkrywanych kart skutecznie przeszkadza w ich zapamiętaniu, co wprowadza lekki chaos. Przy rozgrywce 3+ frajda jest nieco większa - na planszy panuje spory ścisk, można kogoś zablokować, komuś przeszkodzić i kombinować tak, by jak najszybciej wygrać. Najwięcej emocji dostarczają oczywiście końcowe fazy rozgrywki - ktoś uzbierał 5 hełmów, nie może trafić na kartę początkową, my przyspieszamy naszą postać, byleby tylko wygrać. Mechanizm z dodatkowymi trzema okrążeniami bardzo dobrze sprawdza się właśnie w takich sytuacjach - gdyby gra sprowadzała się do zrobienia 5 kółek, odłożyłbym ją po maksymalnie 3 partiach na półkę, by zbierała kurz.   Co nie zmienia faktu, że regrywalność "Asteriksa: Wielkiej wyprawy" stoi na wysokim poziomie. To dobry przerywnik między cięższymi tytułami, szybka i łatwa. Zajmuje jednak dość sporo miejsca, utworzenie okręgu z 12 kart na małym stoliku okazało się czynnością niemożliwą do zrealizowania. "Wielka wyprawa" sprawdzi się dobrze przy gronie znajomych, którzy nie chcą myśleć i kombinować jak w grach strategicznych, a po prostu dobrze się bawić.    Przyczepię się ciut do ceny. Cztery dyszki to nie dużo jak na grę planszową, jednak zawartość pudełka sugeruje, że "Asteriks: Wielka wyprawa" powinna być trochę tańsza. Mamy plastikowe podstawki, kartonowe figurki postaci, hełmy i dość cienkie karty - nie jest tego dużo. Oczywiście na innych stronach z grami planszowymi czy książkami kupicie tę grę dużo taniej - wystarczy dobrze poszukać.   Gra jest w porządku. Bez szczególnych fajerwerków, bez zachwytów, ale i też bez ostrych słów krytyki. Myślę, że dobrze sprawdzi się dla dzieciaków, które można w ten sposób wprowadzić w świat gier planszowych, nie wysilając zbytnio ich szarych komórek. Klimatyczne ilustracje z genialnego komiksu, skutecznie podsycają atmosferę, a i jest tutaj sporo rywalizacji - czyli tego co dzieci lubią szczególnie. To właśnie im polecam tę grę i ich rodzicom - dużo frajdy, ciekawa mechanika, ćwiczenie pamięci, niejako preludium do innych tytułów. Swój egzemplarz "Asteriksa: Wielkiej wyprawy" zachowam, ale nie będzie zbyt często gościł na naszym stole - dobra rozgrywka przy kilku partiach, potem może się po prostu znudzić.Jeżeli ktoś z Was nie wie kim był Rene Goscinny, może schować głowę w piasek. Legenda europejskiego komiksu, twórca Lucky Luka i nieśmiertelnych Galów. Tak moi Drodzy, francuski pisarz dał początek przygodom dwóch, bardzo sympatycznych Galów - Asteriksowi i Obeliksowi. Liczne ekranizacje, kolejne tomy komiksu przypieczętowały pozycję Goscinnego jako jednego z najlepszych scenarzystów europejskiego komiksu. Asteriks i Obelix to nie tylko komiks i filmy, ale również i gry! Wydawnictwo Egmont posiada prawa do wydawania gier planszowych z wizerunkiem Galów i tym razem proponuje nam prostą i szybką grę, w której liczy się przede wszystkim umiejętność zapamiętywania. Jak wyszło? Tego dowiecie się w poniższej recenzji.

15 cze 2015

0

Tydzień w Korei Północnej! To w ogóle możliwe?


Wszyscy wiemy, że na temat Korei Północnej nie wiemy zwyczajnie nic. W Internecie co jakiś czas pojawiają się o absurdalnych informacjach, jakie można usłyszeć na tamtejszym, jedynym kanale telewizyjnym, całkowicie kontrolowanym przez władzę. A to, że Korea jest najbardziej szczęśliwym państwem na Ziemi. A to, że Korea jest supermocarstwem i każde obce państwo musi się z nim liczyć. Aż dziwne, że w dzisiejszym świecie utrzymuje się podobny reżim i opętańcza miłość do ukochanego wodza. Czym jest to spowodowane? Jak naprawdę żyją mieszkańcy KRLD?

13 cze 2015

0

Kamil sztukuje #8 Mól książkowy na obrazach


Jesteśmy molami książkowymi. Książki to nasza pasja, hobby, zainteresowanie, a czasem i całe życie. Zastanawialiście się kiedyś czy mole książkowe były kiedykolwiek w kręgu zainteresowań malarzy lub innych artystów? Jak taki miłośnik książek wyglądał w minionej epoce? Kilkaset lat temu? Historia książki jak i druku są naprawdę fascynujące, uzależnione tak naprawdę od przemian polityczno-społecznych, jakie zachodziły na przestrzeni lat, ale papierowe bloki przetrwały to wszystko i dziś możemy się nimi w pełni cieszyć. Jeśli jesteście zainteresowani jaki wygląda czytanie na obrazach - zapraszam do lektury tego postu!

11 cze 2015

0

Jak zostać królem? Nie dać się zamordować


Pamiętacie film "Jak zostać królem?". Jąkający się król Jerzy VI nie potrafi przemawiać do ludu. Czasy nie są spokojne, a on musi znaleźć sposób by pokonać swoją ułomność. W powieści Abercombie'a sytuacja jest ciut inna - Yarvi nie ma pół ręki, przez co całe życie jest zamkowym popychadłem, ojciec nie uważa go za syna, brat ma gdzieś, jedynie matka potrafi okazać mu ludzkie uczucia. Jakie przeznaczenie czeka na naszego głównego bohatera? Co go spotka? Zapraszam na recenzję książki w klimatach "young adult", która niejako wykracza poza ustalone ramy i prezentuje ciekawą, choć dość schematyczną fabułę. Przedstawiam Państwu "Pół króla"!  Chłopiec, który zostaje zmuszony do założenia korony. Było. Cudem unika śmierci z rąk najbliższych. Było. Trafia do nietypowej kompanii, w której czuje się lepiej niż w domu. Było. Poprzysięga zemstę na uzurpatorze i nie spocznie póki jej nie spełni. Było. A jednak nowa powieść Joe Abercombie'a pochłania czytelnika od pierwszych stron. Co w tym takiego przyciągającego? Bardzo dobrze rozpisana opowieść o chłopcu, który mimo swoich wad, stawia czoło przeciwnościom losu i przechodzi swoistą przemianę. Dodajmy do tego ciekawy i klimatyczny świat, który nie oszczędza nikogo.   Mimo że fabuła jest na wskroś przewidywalna i już w połowie możemy mniej więcej powiedzieć jak się to wszystko skończy, to "Pół króla" jest książką, która potrafi zaskoczyć. Mamy kilka znaczących zwrotów akcji, przy czym jeden prawdziwie potężny, który zaskoczy nawet starych wyjadaczy gatunku. Jestem naprawdę zadowolony, że historia Yarvi'ego i jego powrotu na tron nie kończy się infantylnym punktem kulminacyjnym, który zniszczyłby całą opowieść - można odnieść wrażenie, że czytelnik dojrzewa wraz z herosami. Dostrzega pewne rzeczy, opanowuje mechanizmy władzy i zdaje sobie sprawę, że Morze Drzazg to nie przelewki.     Niesamowita budowa postaci, które zmieniają się na naszych oczach, jest bardzo mocną stroną powieści. Jesteśmy świadkami dojrzewania, zwłaszcza głównego herosa, który musi przejść duchową przemianę, by móc odbić tron z rąk uzurpatora. Jednak nie tylko do niego czujemy swoistą sympatię. Autor w bardzo przemyślany i drobiazgowy sposób kreśli poszczególne charaktery, tak byśmy mogli się do nich jak najbardziej przywiązać. Na tym opiera się cała powieść "Pół króla" - zaufanie, przyjaźń i wzajemna pomoc. Nawet gdy naszym bohaterom nie wszystko idzie po ich myśli to i tak starają się działać razem - w końcu mamy do czynienia z książką "young adult", która poprzez dobrą historię ma uczyć i przypominać o najlepszych wartościach.   Styl autora jest prosty i oparty na wcześniejszych powieściach. Oczywiście jest przystosowany dla ciut młodszego czytelnika i widać to szczególnie po dużej dawce ironii i specyficznego humoru, które w moim przypadku raczej żenował niż śmieszył. Żarty może i na poziomie, ale mogę z ręką na sercu powiedzieć, że chyba zabiłem w sobie nastolatka, który śmieje się z każdej, nawet najmniejszej błahostki. Troszeczkę kuleje konstrukcyjna strona fabuły - jest po prostu rozwleczona. Kilkukrotnie łapałem się na tym, że czytam to samo wydarzenie, tą samą akcję,a międzyczasie po prostu nie wydarzyło się nic wartego uwagi. Mimo stosunkowo niewielkiej (około 380 stron) objętości "Pół króla" nie należy do książek, w której wartka akcja płynie szerokim strumieniem, a kolejne wydarzenia następują po sobie w ekspresowym tempie - dzieje się stosunkowo niewiele, jednak autor sprytnie przeprowadza swoich czytelników przez kolejne wątki.     Co ciekawe, klimat jak i atmosfera całej książki znacząco odbiega od typowego "young adult" mamy tutaj krwawy świat, w którym zdrady i morderstwa są na porządku dziennym. Niewolnicy jako żywy towar są dostępni w każdym mieście. Najwyższy król uważa się za bóstwo i nakazuje innym zmianę wiary. I w końcu znacząca przemiana naszego głównego bohatera, który idzie po trupach do celu, do swojej małej zemsty. To wszystko sprawia, że "Pół króla" wyrywa się z przypisanego gatunku i zaczyna wkraczać w mroczne klimaty. W ten oto sposób dostajemy powieść z pogranicza dark fantasy, przeznaczoną dla ciut młodszego czytelnika.   Czy polecam? Oczywiście! "Pół króla" wyrywa się z infantylnej fabuły i pokazuje, że nie wszystkie pomysły zostały wykorzystane. Mimo ciut schematycznej fabuły książka potrafi zaskoczyć; język spodoba się ciut młodszym czytelnikom, którzy będą mogli wczuć się w rolę głównego bohatera, a z czasem sami spostrzegą, że droga do tronu wcale nie jest usłana różami. Ci starsi przekonają się, że brutalny i nieprzyjazny świat można zbudować w uniwersum przeznaczonym dla tych młodszych. To bardzo ciekawy zabieg, który niejako determinuje moją chęć przeczytania kolejnych tomów z przygodami Yarvi'ego - jest na co czekać moi Drodzy. Polecam!Pamiętacie film "Jak zostać królem?"? Jąkający się król Jerzy VI nie potrafi przemawiać do ludu. Czasy nie są spokojne, a on musi znaleźć sposób by pokonać swoją ułomność. W powieści Abercombie'a sytuacja jest ciut inna - Yarvi nie ma pół ręki, przez co całe życie jest zamkowym popychadłem, ojciec nie uważa go za syna, brat ma gdzieś, jedynie matka potrafi okazać mu ludzkie uczucia. Jakie przeznaczenie czeka na naszego głównego bohatera? Co go spotka? Zapraszam na recenzję książki w klimatach "young adult", która niejako wykracza poza ustalone ramy i prezentuje ciekawą, choć dość schematyczną fabułę. Przedstawiam Państwu "Pół króla"!

9 cze 2015

0

Kamil gra #20 Arkana Miłości, czyli erotyczna gra dla każdego










Gry dla par, te o zabarwieniu erotycznym są ewenementem na rynku planszówek. Często jesteśmy zalewni typowym badziewiem, które w swoim założeni mają rozpalać kochanków, by zapewnić im w późniejszej fazie niesamowite przeżycia. W praniu wychodzi jednak na to, że klimatu w tym zero, jakość wykonania nie zachwyca, a sama mechanika jest zwyczajnie nudna. A co powiecie, gdy zaproponuję Wam grę świetnie zbilansowaną, która faktycznie nastraja i wzbudza wiele, ale to wiele emocji? Takie właśnie są "Arkana miłości", gra karciana, w której Twoim zadaniem jest rozebranie Twojego partnera.

7 cze 2015

0

W oczekiwaniu na nowy sezon Z Archiwum X


Nie tak dawno temu stacja telewizja FOX ogłosiła wielki powrót uwielbianego serialu z lat dziewięćdziesiątych. "Z Archiwum X" nie trzeba nikomu przedstawiać - kultowy serial, który wpisał się na stałe w popkulturę. Większość z Was, którzy czytają ten tekst być może oglądało parę odcinków i..strasznie się ich bało, kryjąc głowy pod kołdrą, przy tych straszniejszych scenach. W styczniu przyszłego roku każdy z nas będzie mógł się przekonać czy reaktywacja tego serialu to dobre posunięcie - tym czasem fani serialu mogą podsycać swój entuzjazm komiksem, które w Polsce wydaje wydawnictwo SQN. Do tej pory ukazały się dwa zeszyty i trzeba już na początku przyznać, że oba prezentują bardzo dobry poziom. Zapraszam Was na recenzję drugiego tomu - "Z Archiwum X. Żywiciele"!     Pierwszy zeszyt komiksu prezentował jedną historię, która intrygowała i pokazywała, że większość wątków z serialu jest po prostu niedokończona. Drugi tom prezentuje znaną fanom serialu formułę monster-of-the-week - każdy odcinek był poświęcony innym sprawom, całkowicie od siebie odrębnych, a główny wątek gdzieś przewijał się w tle. Tym samym, w komiksie mamy nie lada gratkę - trzy historie, niektóre mroczniejsze od innych, jednak wszystkie utrzymane w starej, dobrej konwencji serialu.   Nie chcę Wam przytaczać poszczególnych wątków - jest to bezsensowne. Musicie sami sięgnąć po ten tom i przekonać się, czy nadal się boicie. Dodatkowo, w tym zeszycie otrzymujemy jeden rozdział poświęcony Palaczowi - najbardziej tajemniczej postaci "Z Archiwum X". Poznajemy strzępki jego przeszłości, dowiemy się o nim całkiem nowych, istotnych informacji. Jednak ta postać nadal pozostaje zagadką - czy dowiemy się o niej więcej w kolejnych tomach? Czas pokaże.   Strona graficzna drugiej części prezentuje się ciut inaczej od poprzedniczki. W pierwszym tomie mieliśmy ujednoliconą szatę graficzną, natomiast w drugiej to mieszanka kilku, różnych stylów. Co wcale nie uznaję za minus, wręcz przeciwnie! Rysunki i grafiki zawarte w "Żywicielach" powalają na kolana! Od samej okładki poczynając, która potrafi zahipnotyzować, aż po ostatni rozdział, z którego klimat i gęsta atmosfera wprost wyciekają. To naprawdę niesamowite, że za sprawą kilku historii i świetnych grafik czytelnik może mieć trudności z zaśnięciem.   Dla fanów jest to pozycja, którą muszą nabyć – bez dwóch zdań! Oficjalna kontynuacja "Z Archiwum X" zasługuje na dobrą oprawę i przemyślane zdarzenia . To wszystko otrzymujemy w "Żywicielach". Cała seria doczekała się w USA 21 (!) zeszytów, a każdy z nich był prawdziwym bestsellerem. Seria otrzymała sporo nagród, w tym dla autora koloru w komiksie Jordiego Bellariego w 2014 roku.Wierzę, że i na naszym terenie ta seria zostanie doceniona i zaistnieje na rynku.   Drugi tom trzyma poziom, jest nawet ciut lepiej niż w pierwszym tomie. Fantastyczne grafiki, idealnie oddające klimat opowiadanych historii, mroczna atmosfera, świetne wydanie - czego chcieć więcej? Dla fanów serialu to pozycja obowiązkowa, nie będziecie zawiedzeni, a z niecierpliwością będziecie czekać na kolejny zeszyt. Murder i Scully powracają w wielkim stylu i mam nadzieję, że sam serial utrzyma ten sam poziom co kilkanaście lat temu. Tymczasem lećcie do sklepów i kupujcie "Żywicieli", to naprawdę kawał świetnego komiksu!Nie tak dawno temu stacja telewizja FOX ogłosiła wielki powrót uwielbianego serialu z lat dziewięćdziesiątych. "Z Archiwum X" nie trzeba nikomu przedstawiać - kultowy serial, który wpisał się na stałe w popkulturę. Większość z Was, którzy czytają ten tekst być może oglądało parę odcinków i..strasznie się ich bało, kryjąc głowy pod kołdrą, przy tych straszniejszych scenach. W styczniu przyszłego roku każdy z nas będzie mógł się przekonać czy reaktywacja tego serialu to dobre posunięcie - tym czasem fani serialu mogą podsycać swój entuzjazm komiksem, które w Polsce wydaje wydawnictwo SQN. Do tej pory ukazały się dwa zeszyty i trzeba już na początku przyznać, że oba prezentują bardzo dobry poziom. Zapraszam Was na recenzję drugiego tomu - "Z Archiwum X. Żywiciele"!

5 cze 2015

0

Ahooj piracka hołoto! "Morza Wszeteczne" Marcina Mortki












Bardzo długi czas zastanawiałem się czy kupić tę książkę. Z jednej strony była mocno zachwalana, świetna opowieść z niewybrednym humorem, wyraziści bohaterowie, ciekawa fabuła. Z drugiej strony słyszałem głosy, jakoby "Morza Wszeteczne" były zwykłym, przeciętnym czytadłem, które nie jest warte przeczytania - reprezentuje marny humor, oklepaną historię i jest zwyczajnie nudna. Piraci, swawolne życie, zapach morza.. To lubię! Złożyło się, że w jednej z księgarni była promocja akurat na tę książkę i cóż, mój portfel zapłakał kolejny raz. Jedno mogę powiedzieć Wam już teraz. "Morza Wszeteczne" Marcina Mortki to jedna z lepszych książek jakie czytałem w ostatnim czasie.

3 cze 2015

0

Historyczne spojrzenie na miasto na wodzie, czyli Wenecja w pełnej krasie


Każde miasto ma swoją unikalną historię. Stworzone na określonych fundamentach, rozwijało się przez setki lat - zarządzanie przez różne osobistości, napadane, grabione, skąpane w blasku własnej chwały, podziwiane. Większość europejskich miast skrywa swoje tajemnice, niedostępne dla większości współczesnych mieszkańców - jesteśmy otumanieni elektroniką, nie zdajemy sobie sprawy, że być może po tej samej ulicy, którą Ty chodzisz codziennie do pracy, parę wieków temu przemaszerował królewski orszak? Odcinamy się od historii, często nią gardzimy. Peter Ackroyd wraca z nową książką. Po świetnej biografii jego ulubionego Londynu przyszedł czas na Wenecję. Miasto na wodzie, spowite tajemnicą, żyjące w strachu przed morzem, najbardziej rozpoznawalne z gondoli, masek i Bazyliki św. Marka. Jaka jest historia Wenecji?    Już na początku muszę Wam o czymś powiedzieć. Przy okazji recenzji książki z Robertem Langdonem w roli głównej wspominałem moją wycieczkę do Włoch, podziwianie zabytków Rzymu czy Watykanu. W Wenecji postawiłem swoją stopę, jednak nie była to tak szczęśliwa wyprawa, jakbym tego oczekiwał. Wracaliśmy autokarem do Polski, około pierwszej w nocy zawitaliśmy do miasta na wodzie, które na pierwszy rzut oka wydawało się ciche i spokojne. Doszliśmy do centralnego punktu miasta i zaniemówiłem - pełno turystów, otwarta każda restauracja, mnóstwo lokalnych kapel, które umilały gościom noc. To miasto żyło. I śmierdziało.   Tak, Wenecja nie rozpieszcza. Dla niewprawnego turysty, który spodziewa się śpiewających facetów na gondoli, mnóstwa zakochanych i jeszcze większej ilości mostów, to zapach może być prawdziwym wyzwaniem. Nie znam się na hydrologii, nie jestem w stanie Wam powiedzieć czy zapach różni się w zależności od pory dnia. Nasza wizyta w Wenecji zakończyła się po około godzinie, gdzie zmęczeni i zaspani powróciliśmy do autokaru. Jak sami widzicie nie wspominam tej wycieczki zbyt dobrze, ale jedno jest pewne - kiedyś tam powrócę, z Lubą przy boku.   Dlatego do "Wenecji" Ackroyda pochodziłem z niewysłowioną ekscytacją, ale i z dużym sentymentem. Każdy lubi wspominać te dobre rzeczy i tak właśnie zadziałała książka Anglika - zanurzyłem się w swoich własnych myślach, na parę chwil tracąc kontakt z rzeczywistością. Ackroyd bardzo sprawnie i treściwie opisuje wszystkie mity i legendy, które wytworzyły się na przestrzeni lat wśród mieszkańców miasta na wodzie. Co ważne, autor je nam podaje, opisuje, ale nie wydaje się odcinać od tego typu bajania - nie komentuje ich, zostawia to swoim czytelnikom, by zinterpretowali je tak, jak uważają to za stosowne.   Mogło by się wydawać, że kilkusetletnia tradycja i historia miasta zasługuje na grubaśne i nieporęczne tomiszcze. Ackroyd wyszedł z założenia, że jego historia nie może być nuda i przydługawa - znów, krótka, ale i treściwie opisuje nam każdy element, który składa się na całe miasto - tradycja, budynki, mieszkańcy, patroni, kwiaty, woda, gondola, nawet gołębie mają swój udział w historii Wenecji. "Wenecja. Biografia" to niesamowita książka dla każdego sympatyka historii, który chce w zrozumiały i dobrze napisany sposób dowiedzieć się czegoś więcej o jednym z najpopularniejszych miast Europy. Opowieść autora to niesamowita przygoda wśród legend, potwierdzonych faktów czy anegdot.   Ackroyd umiejętnie pokazuje nam wyjątkowość Wenecji. Autor chce pokazać swojemu czytelnikowi czym wyróżnia się architektura miasta na wodzie, co jest takiego oryginalnego w tamtejszym malarstwie. W pewnym momencie Acroyd zamienia się w karczemnego gawędziarza, który snuje leniwie swoją opowieść, a my słuchamy jak zaczarowani - to wyjątkowa umiejętność, która nie pozwala czytelnikowi oderwać się od lektury choćby i na sekundę. "Wenecja. Biografia" to świetna podróż dla wszystkich, którzy choć trochę interesują się tym tematem - to nie tylko książka historyczna, ale i faktograficzna - jeśli macie zwiedzać w najbliższe wakacje Wenecję, weźcie tę książkę ze sobą, bardzo się Wam przyda i okaże się niezwykle pomocna w odkrywaniu tajemnic miasta.    Osobny akapit należy poświęcić wydaniu książki - "Wenecja. Biografia" zachwyca! Liczne, dobrze wydrukowane ilustracje, zdjęcia, obrazy; to wszytko nadaje dodatkowy smaczek całej historii, powodując, że miasto dla czytelnika staje się niemal namacalne. Twarda oprawa, niebieska, mam wrażenie, że to nawiązanie do wody, wkładka; dobrze opracowane rozdziały, świetne tłumaczenie - to wszystko decyduje o wyjątkowości książki Ackroyda, czyniąc ją ozdobą każdej półki!   Jak w każdej książce tego typu trafiają się gorsze i lepsze momenty. Tych drugich jest zdecydowanie więcej, jednak zdarzało mi się pomijać niektóre akapity - nie wszystko co dotyczy tego miasta mnie interesuje. To nie przez autora, nie - Ackroyd świetnie prowadzi swoją opowieść i ciężko się od niej oderwać, ale niektóre aspekty tej historii były dla mnie nużące. Co nie znaczy, że dla innych mogą okazać się niezwykle interesujące.   "Wenecja. Biografia" to niezwykle udana opowieść. To nie tylko historia i nudne fakty, które prędzej czy później zmęczą każdego. Książka Ackroyda to niesamowita powieść o mieście. Mieście, które żyje, ma swoją tradycje, wyjątkowych mieszkańców, specyficzną atmosferę. Jeśli jesteście ciekawi jak to jest mieszkać na wodzie, skąd taki pomysł, jak rozwijała się Wenecja, dlaczego po kilkunastu latach potęgi morskiej stopniowo upadła, sięgnijcie po tę książkę. Znajdziecie w niej dużo ciekawych i interesujących informacji, które pokażą Wam, że miasto to nie tylko budynki i ludzie. To znacznie, znacznie więcej.Każde miasto ma swoją unikalną historię. Stworzone na określonych fundamentach, rozwijało się przez setki lat - zarządzanie przez różne osobistości, napadane, grabione, skąpane w blasku własnej chwały, podziwiane. Większość europejskich miast skrywa swoje tajemnice, niedostępne dla większości współczesnych mieszkańców - jesteśmy otumanieni elektroniką, nie zdajemy sobie sprawy, że być może po tej samej ulicy, którą Ty chodzisz codziennie do pracy, parę wieków temu przemaszerował królewski orszak? Odcinamy się od historii, często nią gardzimy. Peter Ackroyd wraca z nową książką. Po świetnej biografii jego ulubionego Londynu przyszedł czas na Wenecję. Miasto na wodzie, spowite tajemnicą, żyjące w strachu przed morzem, najbardziej rozpoznawalne z gondoli, masek i Bazyliki św. Marka. Jaka jest historia Wenecji?

1 cze 2015

0

Kamil gra #19 Indiana Jones na grze planszowej? Proszę bardzo!












Marzyło się Wam kiedyś być znanymi poszukiwaczami przygód? Odkrywać starożytne świątynie, skarby, tajemnice starożytnego świata? Każdy z nas słyszał o nieustraszonym Indianie Jonesie, który, jak na wytrawnego poszukiwacza skarbów przystało, co rusz wpada na trop nowych zagadek ludzkości. A jak zareagujecie, gdy Wam powiem, że w niejakiej grze planszowej "Tikal" możecie wcielić się w członków ekspedycji, która ma za zadanie zbadać tytułowe starożytne miasto? Brzmi zachęcająco? Zapraszam na recenzję!