• Recenzje

    Nie boję się skrytykować beznadziejnej książki, chwalę dobrze napisane. Jestem subiektywny, nie piszę pod publikę.

  • Felietony

    Relacje z wydarzeń, porady dla początkujących i moje własne przemyślenia na temat blogosfery.

  • Gry

    Gry planszowe i karciane traktuję tak samo jak książki. To świetna alternatywa na nudne wieczory, czy spotkania z przyjaciółmi.

  • Sztuka

    Sztuka ciągle pojawia się w moim życiu pod różnymi postaciami. Chcę ją pokazać Wam w subiektywnym świetle, jednocześnie obnażając najdziwniejsze pomysły na dzieło sztuki.

31 sty 2015

0

Podsumowanie pierwszego miesiąca 2015 roku!


Styczeń właśnie mija i w końcu możemy się przyzwyczaić, że mamy już 2015 rok! Luty to czas sesji, latanie za wykładowcami i błaganie o zaliczenie :D Mam nadzieję, że nie będzie tak źle, i wraz z Lubą zdamy wszystko śpiewający, tak samo wszyscy z Was, którzy jeszcze studiują. Czas podsumować mijający miesiąc - styczeń nie jest szałowy - mało czytałem, właśnie ze względu na sesję i dlatego wyniki książkowe nie są tak oszałamiające. Napisałem cztery teksty nieksiążkowe, z czego niezwykle się cieszę, bo w końcu mam ciut więcej pomysłów na porady i felietony. Nie ma co przedłużać, nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Wam książkowego lutego :D

29 sty 2015

0

Kamil pisze #18 5 niezbędnych narzędzi dla każdego blogera!


  Czytamy, piszemy o książkach, robimy ładne lub nie zdjęcia. Blog to nie tylko tekst, ale i nagłówki, loga i masę innych rzeczy, które muszą reklamować bloga. Większość ludzi nie umie obsługiwać Photoshopa czy Gimpa, ale czy to jest wyznacznikiem, czy ktoś jest dobry w grafice czy nie? Moje poprzednie wpisy z tego cyklu dotyczyły przeróżnej tematyki - pokazywałem Wam jak pisać, co pisać i z czego korzystać, żeby zwiększyć Waszą popularność. Tekst, dzięki któremu przedstawiciele dwóch firm dziękowali mi w mailach za odsyłacz do ich stron znajdziecie tutaj [KLIK]. Aplikacje aplikacjami, popularność popularnością - ludzie uwielbiają oglądać obrazki i zdjęcia i to na te aspekty zwracają największą uwagę. Fotografem nie jestem, ale przybliżę Wam teraz 5 programów graficznych, bez których nie możecie się obejść - ułatwią Wam życie, po prostu :)   Canva  Powiem Wam szczerze, że dzięki temu programowi mam większość loga cykli i różnych przedsięwzięć. Prosty w obsłudze, oferuje masę kształtów, tekstów, ramek - możecie szaleć ile wlezie! Macie bardzo dużo propozycji, zarówno tych darmowych, jak i płatnych. Dzięki Canvie zrobicie cover photo, wizytówkę, plakat, logo na FB, szablon dokumentu i co tam jeszcze Wam przyjdzie do głowy. Gdyby nie Canva, nie miałbym logo tego cyklu, Kamil sztukuje i logo bloga. Użyteczne, polecam! Mój numer jeden!    Recite  Recite umożliwia w łatwy i szybki sposób wkleić Wasz tekst w ładną ramkę czy tło. Wybór naprawdę szeroki, a ten program jest bardzo dobrym rozwiązaniem dla leniuchów, którym nie chce się przysiąść i zrobić coś samemu. To także idealne rozwiązanie na urozmaicenie grafiki bloga, gdy nie mamy na to po prostu czasu.     Pixlr  Pixlr jest ciut bardziej wymagający i zaawansowany, jednak wcale to nie oznacza, że trudniejszy w obsłudze. Dzięki edytorze Pixlr możecie tworzyć warstwy, maski, dodawać filtry i teksty do Waszych grafik. Jeśli chcecie wgrać do programu swój szablon grafiki możecie w prosty sposób dodać do niego tekst, zmienić grafikę czy tło. Jest to idealne rozwiązanie dla wszystkich, którzy mają serie tematyczne z grafikami w takim samym formacie - jak ja :)     Sm image maker  Jeden z ważniejszych programów, zwłaszcza dla osób, które udzielają się w social media. Dzięki temu niepozornemu programowi jedno zdjęcie dostosujecie do każdego serwisu - Facebooka, Google+, YouTube'a, Twitter'a, Vimeo i tak dalej, i tak dalej. Sm image maker w prosty sposób przeskaluje Waszą grafikę, dostosuje do każdego serwisu, a na dodatek ma szereg "upiększaczy", które poprawią jakość fotki.     Pow toon  Zrobienie własnej animacji nie jest takie proste, a profesjonalista trochę kosztuje. Jest na to jedna rada! Program Pow toon oferuje stworzenie naszych, własnych animacji oraz klipów zupełnie za darmo! Masa szablonów, sporo dodatków - jest w czym wybierać. Program jest stosunkowo prosty, jednak nie rzucajcie się z motyką na Słońce, tylko powoli przestudiujcie wszystkie możliwości programu - oferuje ich dość sporo, dlatego kompletny laik może początkowo poczuć się zagubiony.     No i jak, przydatne? Część na pewno Wam się spodoba, a i leniwce i laicy w końcu nie będą mieć żadnych wymówek - większość tych programów jest naprawdę prosta i z łatwością można stworzyć coś fajnego. Nie trzeba siedzieć godzinami przed Photoshopem by nasze logo prezentowały się godnie i pięknie. DO ROBOTY!
Czytamy, piszemy o książkach, robimy ładne lub nie zdjęcia. Blog to nie tylko tekst, ale i nagłówki, loga i masę innych rzeczy, które muszą reklamować bloga. Większość ludzi nie umie obsługiwać Photoshopa czy Gimpa, ale czy to jest wyznacznikiem, czy ktoś jest dobry w grafice czy nie? Moje poprzednie wpisy z tego cyklu dotyczyły przeróżnej tematyki - pokazywałem Wam jak pisać, co pisać i z czego korzystać, żeby zwiększyć Waszą popularność. Tekst, dzięki któremu przedstawiciele dwóch firm dziękowali mi w mailach za odsyłacz do ich stron znajdziecie tutaj [KLIK]. Aplikacje aplikacjami, popularność popularnością - ludzie uwielbiają oglądać obrazki i zdjęcia i to na te aspekty zwracają największą uwagę. Fotografem nie jestem, ale przybliżę Wam teraz 5 programów graficznych, bez których nie możecie się obejść - ułatwią Wam życie, po prostu :)

27 sty 2015

0

!Top5 największych bibliotek świata!


Biblioteki to dla mola książkowego chleb powszedni. A raczej powinna takim być. Ludzie od wieków chcieli gromadzić świadectwo swojej cywilizacji, pokazać przyszłym pokoleniom swój dorobek, tak by te kontynuowały ich dzieła. Historia bibliotek jest bardzo skomplikowana, czasami niejasna - wszyscy słyszeli o sławnej Bibliotece Aleksandryjskiej, ale czy jest taka sama liczba osób, która wie kim był Tytus Pomponiusz Attyk? Biblioteki to bardzo ważna instytucja w każdym kraju, ba każdym mieście! Nie mówimy tutaj o wielkich gmachach bibliotek narodowych, ale o tych mniejszych - one też mają swój historię, a ludzie tam pracujący to pełni pasji bibliotekarze. Dzisiaj pokażę Wam 5 największych bibliotek świata. W niejednej mógłbym, wraz z Lubą oczywiście, zamieszkać. A Wy?  5. Niemiecka Biblioteka Narodowa   Główne zadanie to kolekcjonowanie, konserwowanie i dokumentowanie wszystkich książek, publikacji, które powstały na terenie Niemiec oraz tych, które zostały napisane w języku niemieckim od 1913 roku. Dosłownie wszystkie - czy to z czasów I czy II Wojny Światowej, historii RFN czy NRD czy nawet przekłady prac niemieckich i tych opublikowanych przez emigrantów za granicą w czasach II WŚ. Trzy budynki w Lipsku, Frankfurcie i Berlinie przechowują około 18,5 miliona woluminów.     4. Biblioteka Narodowa w Kanadzie  W swoich zbiorach posiada jedną z najstarszych książek jakie wydrukowano w Ameryce Północnej, z 1470 roku. Powierzchnia około dwóch boisk piłkarskich mieści około 19 milionów woluminów. Jest to zarazem biblioteka, jak i archiwum, które gromadzi cały dorobek Ameryki Północnej i Łacińskiej.     3. Biblioteka Rosyjskiej Akademii Nauk  Ufundowana przez cara Piotra I w 1714 roku. Otwarta dla pracowników naukowych i ludzi z wykształceniem wyższym. Każda naukowa książka czy publikacja musi mieć swój egzemplarz w tejże bibliotece, ten nakaz wprowadzono już rok po otwarciu biblioteki, dzięki czemu do tej pory udało się zebrać około 20 milionów woluminów.     2. Chińska Biblioteka Narodowa  Powstała w 1909 roku, obecną nazwę posiada od 1998. Największa biblioteka Azji, z racji statusu biblioteki narodowej zbiera wszystkie egzemplarze książek i dokumentów, jakie powstały w Chinach. W 2008 roku otwarto nową czytelnie, która może pomieścić około 2950 użytkowników. Pod względem wielkości kompleksu biblioteka jest druga na świecie. Najcenniejsze zbiory to m.in.: zapisy na żółwich skorupach, zapisy pochodzące z czasów panowania dynastii Song (X-XII wiek), buddyjskie manuskrypty, kości wróżebne pochodzące z czasów panowania dynastii Shang (XVI-X wiek p.n.e !!). Kolekcja całej biblioteki obejmuje około 26 milionów woluminów.     1. Biblioteka Kongresu Stanów Zjednoczonych  Gromadzi ponad 142 mln różnego rodzaju dokumentów, ponad 29 mln książek, 58 mln rękopisów, 4,8 mln map i atlasów, 12 mln fotografii, 6 mln mikrofilmów, 3,5 mln dokumentów muzycznych, 500.000 filmów; wszystko w ponad 460 językach.. UFFF! Sporo tego! Całość zajmuje około 850 km półek, zatrudnia około 5000 pracowników. Położona w Waszyngtonie, powstała około roku 1800. W swoich zbiorach posiada najmniejszą książkę świata, pierwszą książkę wydaną w Stanach Zjednoczonych, około 1640 roku.    Duże to to, prawda? Kilometry półek do zwiedzenia, miliony milionów książek do przewertowania - na pewno nie starczyło by nam na to naszego życia. Dla porównania, wspominana przeze mnie Biblioteka Aleksandryjska w czasach świetności mieściła około 700 tysięcy woluminów, co na tamten czas było kapitalnym wynikiem. Nasza Biblioteka Narodowa mieszcząca się w Warszawie przy alei Niepodległości mieści około 9 milionów woluminów. Biblioteka Jagiellońska w Krakowie to około 7 milionów zbiorów. Sławna i owiana tajemnicą Biblioteka Watykańska to około 2 miliony woluminów. A Wasza biblioteka miejska ile książek przechowuje? :D   Hol Sykstyński w Bibliotece Watykańskiej.    Gmach Główny Biblioteki Narodowej w Warszawie.    Krakowska Biblioteka NarodowaBiblioteki to dla mola książkowego chleb powszedni. A raczej powinna takim być. Ludzie od wieków chcieli gromadzić świadectwo swojej cywilizacji, pokazać przyszłym pokoleniom swój dorobek, tak by te kontynuowały ich dzieła. Historia bibliotek jest bardzo skomplikowana, czasami niejasna - wszyscy słyszeli o sławnej Bibliotece Aleksandryjskiej, ale czy jest taka sama liczba osób, która wie kim był Tytus Pomponiusz Attyk? Biblioteki to bardzo ważna instytucja w każdym kraju, ba każdym mieście! Nie mówimy tutaj o wielkich gmachach bibliotek narodowych, ale o tych mniejszych - one też mają swój historię, a ludzie tam pracujący to pełni pasji bibliotekarze. Dzisiaj pokażę Wam 5 największych bibliotek świata. W niejednej mógłbym, wraz z Lubą oczywiście, zamieszkać. A Wy?

23 sty 2015

0

Kamil pisze #17 Co warto przeczytać w nadchodzących dniach? [SUBIEKTYWNIE]


Przeglądając oferty różnorakich wydawnictw niejednokrotnie zastanawiamy się co tak naprawdę chcielibyśmy przeczytać? Wybór mamy ogromny, na każdej kroku jesteśmy zalewani reklamami, rabatami i konkursami. Nie jest łatwo w tym wszystkim się odnaleźć, jednak chciałbym Wam przybliżyć i zwrócić Waszą uwagę na 5 książek, które osobiście z chęcią przeczytam. Nie spodziewajcie się literatry kobiecej, poezji, romansów i innych gatunków, których nie czytam i na pewno nie będę czytał. To moje własne zestawienie, ale gorąco zachęcam Was do przeczytania opisów, a nuż może Was coś zainteresuje i pokochacie nowy gatunek literacki. Byłbym z tego powodu niezmiernie rad, fajnie poczuć, że poleciło się dobrą książką i to dzięki sobie ktoś znajomy czyta coś, co sami lubimy. No dobra, dość gaworzenia, przedstawiam Państwu mój ranking! No to jedziemy!

21 sty 2015

0

W końcu trochę literatury fantastycznej czyli Kate Elliott i Królewski Smok


W pracy recenzenta jest jeden, poważny minus. W natłoku książek od wydawnictw, które musi przeczytać, kiedy deadliny przybliżają się nieubłaganie, nie ma on po prostu czasu na książki, które chciałby przeczytać, ale zwyczajnie nie ma czasu. I tak, musi popatrzeć sobie na nie od czasu do czasu i czekać na dogodny moment. Tak było i w moim przypadku, gdy w okołotargowych dniach zakupiłem po promocyjnej cenie pierwszy tom sagi Kate Elliott - Królewskiego Smoka. W końcu jakieś fantasy! pomyślałem i z radością tachałem tomiszcze do domu, byleby je tylko zacząć czytać. Wiecie jak to się skończyło? Pewnie, ze wiecie. Książka leżała na półce i zbierała kurz aż do połowy stycznia i nic nie mogłem na to poradzić. Jest jeszcze kilka innych pozycji, które stoją i czekają na swoją kolej, jednak ponoworocznym otępieniu i zwolnieniu wszystko ruszyło do przodu i znowu mam masę pozycji do przeczytania. Królewski Smok to nie jest klasyczny przykład literatury fantasy - to połączenie tego stylu z naszą, europejską historią średniowieczną. Szczegóły? Zapraszam do lektury recenzji!  Wendar to kraina, gdzie magia przeplata się z codziennością, ludzie wierzą w Pana i Panią, oddają hołd gwiazdom i mogą posiąść wiedzę magiczną. Ich świat bardzo przypomina ten nasz, jednak jest w nim pełno dziwacznych stworów, przerażających potworów i oczywiście magia. Wendar jest rozdarty wewnętrznie, siostra króla Henryka poddaje w wątpliwość jego rację do korony. W międzyczasie krainę najeżdżają groźni łupieżcy, znani ze swojej brutalności i bestialskich pacyfikacji napotkanych wiosek. W tym wszystkim poznajemy dwójkę głównych bohaterów - Alaina, który musi odnaleźć swoją przyszłość zesłaną przez tajemniczą istotę oraz Laith, która uczy się jak pokonać strach i upomnieć o to co należy do niej. Ich przygody śledzimy naprzemiennie, tak byśmy zauważyli różnice między obojgiem, jak i ich wewnętrzny rozwój.  Nie jest to ani innowacyjna ani oryginalna historia, której można by było przykleić nalepkę z napisem KLASYKA. Królewski Smok jest do bólu schematyczny i co rusz powiela jakieś sprawdzone sposoby na rozkręcenie akcji czy fabuły z innych książek. Co nie znaczy, że książka jest zła, co to to nie, jednak o tym później. Najgorszym aspektem pierwszego tomu, z którym wielu amatorów fantasy może sobie po prostu nie poradzić to rozwlekłe tempo w początkowych fazach książki oraz przydługie wprowadzenia do poszczególnych wątków. Takie rozwiązanie i styl autorki od razu nasuwają nam jeden wniosek - będą kolejne tomy, a my jesteśmy po prostu powolutku wprowadzani w całą historię. Nie byłoby to złe, gdyby Elliott nie chciała w około stu stronach przedstawić całego swojego przedsięwzięcia, wraz z opisami religii, gwiazd i bytów, które rządzą całym światem.  Początek może po prostu przytłoczyć, a co gorsze - znudzić. Napomknę tylko, że Królewski Smok powstał w 1997 roku - kiedyś pisało się po prostu inaczej i autorka opisując wszystko już na początku chciała przybliżyć nam swój pomysł. Dzisiejszy czytelnik może poczuć się lekko znudzony, jednak zapewniam Was, że po magicznej, setnej stronie wszystko nabierze rumieńców! Sam na początku bardzo się bałem, że ton i styl z początkowych stronic utrzyma się do końca, a ja będę męczył książkę parę miesięcy. W późniejszej fazie tempo wzrasta dwukrotnie, bo i sami bohaterowie się zmieniają - stają się bardziej dynamiczni, sytuacje w jakich się znajdują niejako wymuszają na nich inne podejście i dostosowanie się do nich. Dzięki temu otrzymujemy dobrze rozpisanych i przemyślanych bohaterów, którzy potrafią myśleć i początkowe awersje do zachowania Laith można puścić w zapomnienie.   Co ciekawe, po początkowej stagnacji nagle otrzymujemy tyle różnych wątków, że głowa potrafi rozboleć! Nasi bohaterowie co chwilę są rzucani na głębokie wody i muszą sobie poradzić z trudnymi i wymagającymi sytuacjami. Wtedy właśnie poznajemy ich na wylot i możemy niejako przewidzieć co będzie dalej. Z tym nie jest żaden problem, bo jak wspomniałem wyżej książka jest dość schematyczna i po początkowym zapoznaniu z fabułą i zamysłem autorki można odgadnąć niektóre wydarzenia. Jest to duży minus, któremu mówię zdecydowanie nie - tylko psuje zabawę.  Wspomniałem, że Wendar przypomina naszą średniowieczną Europę - sama autorka o tym wspomina. Najbardziej zależało jej na przedstawieniu swojego świata i praw nim rządzących. Stwarza swoją religię, której modlitwy i podziękowania oraz obrządki są podobne, do naszej katolickiej wiary. Przyznam się, że bardzo dziwnie czułem się czytając modlitwę mnicha do innych bóstw, którą zakończył jakże wiele mówiącym amen. To taka moja mała dygresja, a może i przestroga? Sami sobie dopowiedzcie. Styl autorki jest przystępny i po początkowych trudnościach z odbiorem można przywyknąć. Od początku miałem wrażenie, że czytam coś topornego i ciężki mi się skupić - to wina języka i sposoby prowadzenia akcję przez Elliott. Jest to wymagające, owszem, jednak odradzam porzucenie czytania! Prawdziwe mole książkowe przeczytają wszystko co mają w domu!  Końcówka mówi niewiele i jasne jest, że musimy przeczytać następne tomy, by wiedzieć co przytrafiło się naszym bohaterom. Na razie muszę odpocząć od trudnego w odbiorze stylu pisania Elliott i skupić się na czymś innym. Oczywistym jest, że przeczytam kolejne części - jest ich wszystkich pięć i trzeba przyznać, że cała kolekcja świetnie prezentowałaby się na mojej półce. Czy polecam? Na pewno nie amatorom fantasy. Możecie poczuć się znudzeni i zawiedzeni, a do tego nie można dopuścić. Królewski smok świetnie sprawdzi się jako lektura pomiędzy cięższymi i bardziej wymagającymi tytułami, które trzeba czytać w wielkim skupieniu. Książka Elliott nie jest zła, jednak pamiętajcie, żeby przetrwać początkowe strony. Później będzie już tylko lepiej!   Wydawnictwo Zysk i S-ka  Data wydania 8 marca 2011  Liczba stron 532  Ocena 6/10W pracy recenzenta jest jeden, poważny minus. W natłoku książek od wydawnictw, które musi przeczytać, kiedy deadline'y zbliżają się nieubłaganie, nie ma on po prostu czasu na książki, które chciałby przeczytać, ale zwyczajnie nie ma czasu. I tak, musi popatrzeć sobie na nie od czasu do czasu i czekać na dogodny moment. Tak było i w moim przypadku, gdy w okołotargowych dniach zakupiłem po promocyjnej cenie pierwszy tom sagi Kate Elliott - Królewskiego Smoka. W końcu jakieś fantasy! pomyślałem i z radością tachałem tomiszcze do domu, byleby je tylko zacząć czytać. Wiecie jak to się skończyło? Pewnie, ze wiecie. Książka leżała na półce i zbierała kurz aż do połowy stycznia i nic nie mogłem na to poradzić. Jest jeszcze kilka innych pozycji, które stoją i czekają na swoją kolej, jednak ponoworocznym otępieniu i zwolnieniu wszystko ruszyło do przodu i znowu mam masę pozycji do przeczytania. Królewski Smok to nie jest klasyczny przykład literatury fantasy - to połączenie tego stylu z naszą, europejską historią średniowieczną. Szczegóły? Zapraszam do lektury recenzji!

18 sty 2015

0

Dobre, bo polskie czyli udany debiut Marka Orłowskiego


Wiecie, że lubię książki historyczne. Fakty i daty wpadają do głowy niezwykle szybko i gdzieś tak sobie zostają. Ot tak. Sprawiło to, że nadal czuję pociąg do różnych książek i publikacji historycznych i odczuwam niezwykłą przyjemność, gdy czytam dobrą i świetnie napisaną powieść. Z erą wypraw krzyżowych i owianych legendą różnorakich Zakonów związanych jest tak wiele tajemnic, że do dziś nie wszystko wiadomo. Mamy sporo publikacji naukowych na ten temat, gier, jak choćby wspaniała Twierdza Krzyżowiec, ale pełnokrwistej i dobrze napisanej powieści z krzyżowcami w tle jest jak na lekarstwo. Takiego zadania podjął się Marek Orłowski w swojej książce Samotny krzyżowiec. Miecz przeznaczenia.   Rok 1187. Ziemia Święta. Wojska krzyżowców ponoszą gigantyczną klęską na wzgórzach Hittinu. Panujący Sułtan zdobywa coraz więcej ziem, a jego wpływy sięgają coraz dalej i dalej. W tej sytuacji Wielki Mistrz Zakonu Templariuszy wysyła małą grupkę do wodza tajemniczej sekty asasynów. W tejże grupie znajduje się niejaki Roland de Montferrat, zwany Czarnym Rycerzem ze względu na jego zbroję. I własnie w tym momencie zaczyna się cała zabawa. Zanim zaczniemy pełną niebezpiecznych przygód wyprawę zostaniemy przeniesieni do królestwa Salomona, który wydaje polecenie swojemu najlepszemu kowalowi, by ten wykuł miecz ze skały, która spadła z nieba. Po tym wydarzeniu autor przenosi nas do 1120 roku, kiedy to ma miejsce powstanie Zakonu Templariuszy.  Trzeba to zaznaczyć już na początku. Książka Orłowskiego to nie stricte powieść historyczna. Można by ją nazwać mixem takiej z literacką fikcją. Niektóre wydarzenia są niepotwierdzone, niejako zmyślone i nijak mające się do zapisanych kart historii. W trakcie lektury poznajemy historię całego zakonu, ale i królestwa Salomona. Ta część boli najbardziej, bo niektóre opisywane wydarzenia nie miały prawa się wydarzyć. To samo można powiedzieć o wątku fantastycznym (niestety). Magiczny miecz, który został przeklęty przez demona, a z którym nasz dzielny bohater jest w jakiś sposób związany. Przewidywalność w tym wątku aż boli.  W tytule napisałem, że to udany debiut autora. Rzeczywiście, Marek Orłowski oparł swoją powieść o okres historyczny, w którym wojny religijne były na porządku dziennym, gdzie kościół nie przejmował się nikim - wystarczy wspomnieć o tzw. krucjacie dzieci; krew, brud i piach - to najlepiej oddaje ówczesne walki. Ogromny plus należy się za prowadzenie akcji. Widać gołym okiem, że autor posiadł przydatną umiejętność zainteresowania swojego czytelnika. Jest to bardzo ważne w kontekście całej książki, gdyż suche fakty historyczne i opisywane wydarzenia uczyniłyby z tej historii książkę zwyczajnie nudną. Orłowski bardzo plastycznie opisuje wszystkie bitwy i miejsca, które odwiedzimy wraz z Rolandem - czy to nieprzebyta pustynia, czy ratująca życie pustynia czy niewielkie miasteczko na wzgórzu - wszystko mamy opisane jakby sam autor tam był i opisywał to co widzi z najdrobniejszymi szczegółami.  Drobiazgowość, tak często potępiana jest w tym przypadku niesamowicie użyteczna. Oprócz świetnie napisanych opisów miejsc, dostajemy sporo dawkę informacji o samych bohaterach i ich zbrojach, pancerzach, broniach i wszystkim co porządny rycerz posiadać musi. Merytoryczne przygotowanie autora wychodzi na wierzch właśnie w takich chwilach i trzeba przyznać, że Orłowski wyszedł z tego obronną ręką. Fantastycznie było poczytać o rozmaitym ekwipunku, życiu codziennym templariusza, jego obowiązkach. Dzięki takim szczególikom książki historyczne czyta się z wypiekami na twarzy i wręcz żąda się więcej i więcej.  Nasz dzielny wojownik, Roland może i nie grzeszy oryginalnością, w końcu jest idealnym, prawym rycerzem, który dźwiga na swoich barkach demony przeszłości, ale przedstawiony jest w sposób niezwykle sympatyczny, tak by po kilku stronach wprost go polubić i dopingować mu w przeżywanych przygodach. Jego umiejętności rycerskie, a jakże, są na najwyższym poziomie i niewielu rycerzy mogłoby stawać z nim w szranki. Otrzymujemy herosa kompletnego, mogłoby się wydawać, że oklepanego i zwyczajnie nudnego, jednak autor nadał mu coś, co wielu ówczesnym bohaterom brakuje - człowieczeństwo. Roland to chłop z krwi i kości i tak jak my, popełnia błędy, których się wstydzi. Reszta bohaterów ciut kuleje i nie mogę mówić o nich w samych superlatywach. Zwłaszcza postacie autentyczne są potraktowane po macoszemu - po prostu nie one są tutaj najważniejsze.   Autor posługuje się niezwykle przystępnym stylem, nie wtrąca archaizmów i unika niezrozumiałych słów, które znają tylko historycy. W jego zamierzeniu Samotny krzyżowiec miała być książką dla każdego i taki właśnie jest. Lekka i łatwa. Można ją przeczytać w dwa wieczory, a po jej skończeniu będziecie chcieli więcej i więcej. Cenię sobie wszelkie mapki i ilustracje, jakie mogę znaleźć na kartach powieści, a i tutaj moje wymagania zostały dopieszczone. Dzięki czytelnym mapkom dodatkowo czujemy swój udział w niezwykłej i niebezpiecznej przygodzie, która mogłaby się nigdy nie kończyć.   Samotny krzyżowiec nie jest pozbawiony wad i nie jest książką idealną. Jednak jak na debiut jest to naprawdę bardzo dobrze napisana powieść, którą przeczytać może każdy. Nawet przedstawicielki płci pięknej, mimo że cała historia i styl autorska mogą wydawać się typowo męskie. Z czystym sumieniem mogę ją polecić każdemu miłośnikowi historii, Krzyżowców, Saracenów i wypraw krzyżowych, które na stałe zapisały się w historię naszego świata. Na koniec pozostaje niezbyt miła refleksja - szkoda, że w dzisiejszych czasach próżno szukać mężczyzn godnych nazwania ich postępowania rycerskim.   Za egzemplarz serdecznie dziękuję   Wiecie, że lubię książki historyczne. Fakty i daty wpadają do głowy niezwykle szybko i gdzieś tak sobie zostają. Ot tak. Sprawiło to, że nadal czuję pociąg do różnych książek i publikacji historycznych i odczuwam niezwykłą przyjemność, gdy czytam dobrą i świetnie napisaną powieść. Z erą wypraw krzyżowych i owianych legendą różnorakich Zakonów związanych jest tak wiele tajemnic, że do dziś nie wszystko wiadomo. Mamy sporo publikacji naukowych na ten temat, gier, jak choćby wspaniała Twierdza Krzyżowiec, ale pełnokrwistej i dobrze napisanej powieści z krzyżowcami w tle jest jak na lekarstwo. Takiego zadania podjął się Marek Orłowski w swojej książce Samotny krzyżowiec. Miecz przeznaczenia.   Rok 1187. Ziemia Święta. Wojska krzyżowców ponoszą gigantyczną klęską na wzgórzach Hittinu. Panujący Sułtan zdobywa coraz więcej ziem, a jego wpływy sięgają coraz dalej i dalej. W tej sytuacji Wielki Mistrz Zakonu Templariuszy wysyła małą grupkę do wodza tajemniczej sekty asasynów. W tejże grupie znajduje się niejaki Roland de Montferrat, zwany Czarnym Rycerzem ze względu na jego zbroję. I własnie w tym momencie zaczyna się cała zabawa. Zanim zaczniemy pełną niebezpiecznych przygód wyprawę zostaniemy przeniesieni do królestwa Salomona, który wydaje polecenie swojemu najlepszemu kowalowi, by ten wykuł miecz ze skały, która spadła z nieba. Po tym wydarzeniu autor przenosi nas do 1120 roku, kiedy to ma miejsce powstanie Zakonu Templariuszy.  Trzeba to zaznaczyć już na początku. Książka Orłowskiego to nie stricte powieść historyczna. Można by ją nazwać mixem takiej z literacką fikcją. Niektóre wydarzenia są niepotwierdzone, niejako zmyślone i nijak mające się do zapisanych kart historii. W trakcie lektury poznajemy historię całego zakonu, ale i królestwa Salomona. Ta część boli najbardziej, bo niektóre opisywane wydarzenia nie miały prawa się wydarzyć. To samo można powiedzieć o wątku fantastycznym (niestety). Magiczny miecz, który został przeklęty przez demona, a z którym nasz dzielny bohater jest w jakiś sposób związany. Przewidywalność w tym wątku aż boli.  W tytule napisałem, że to udany debiut autora. Rzeczywiście, Marek Orłowski oparł swoją powieść o okres historyczny, w którym wojny religijne były na porządku dziennym, gdzie kościół nie przejmował się nikim - wystarczy wspomnieć o tzw. krucjacie dzieci; krew, brud i piach - to najlepiej oddaje ówczesne walki. Ogromny plus należy się za prowadzenie akcji. Widać gołym okiem, że autor posiadł przydatną umiejętność zainteresowania swojego czytelnika. Jest to bardzo ważne w kontekście całej książki, gdyż suche fakty historyczne i opisywane wydarzenia uczyniłyby z tej historii książkę zwyczajnie nudną. Orłowski bardzo plastycznie opisuje wszystkie bitwy i miejsca, które odwiedzimy wraz z Rolandem - czy to nieprzebyta pustynia, czy ratująca życie pustynia czy niewielkie miasteczko na wzgórzu - wszystko mamy opisane jakby sam autor tam był i opisywał to co widzi z najdrobniejszymi szczegółami.  Drobiazgowość, tak często potępiana jest w tym przypadku niesamowicie użyteczna. Oprócz świetnie napisanych opisów miejsc, dostajemy sporo dawkę informacji o samych bohaterach i ich zbrojach, pancerzach, broniach i wszystkim co porządny rycerz posiadać musi. Merytoryczne przygotowanie autora wychodzi na wierzch właśnie w takich chwilach i trzeba przyznać, że Orłowski wyszedł z tego obronną ręką. Fantastycznie było poczytać o rozmaitym ekwipunku, życiu codziennym templariusza, jego obowiązkach. Dzięki takim szczególikom książki historyczne czyta się z wypiekami na twarzy i wręcz żąda się więcej i więcej.  Nasz dzielny wojownik, Roland może i nie grzeszy oryginalnością, w końcu jest idealnym, prawym rycerzem, który dźwiga na swoich barkach demony przeszłości, ale przedstawiony jest w sposób niezwykle sympatyczny, tak by po kilku stronach wprost go polubić i dopingować mu w przeżywanych przygodach. Jego umiejętności rycerskie, a jakże, są na najwyższym poziomie i niewielu rycerzy mogłoby stawać z nim w szranki. Otrzymujemy herosa kompletnego, mogłoby się wydawać, że oklepanego i zwyczajnie nudnego, jednak autor nadał mu coś, co wielu ówczesnym bohaterom brakuje - człowieczeństwo. Roland to chłop z krwi i kości i tak jak my, popełnia błędy, których się wstydzi. Reszta bohaterów ciut kuleje i nie mogę mówić o nich w samych superlatywach. Zwłaszcza postacie autentyczne są potraktowane po macoszemu - po prostu nie one są tutaj najważniejsze.   Autor posługuje się niezwykle przystępnym stylem, nie wtrąca archaizmów i unika niezrozumiałych słów, które znają tylko historycy. W jego zamierzeniu Samotny krzyżowiec miała być książką dla każdego i taki właśnie jest. Lekka i łatwa. Można ją przeczytać w dwa wieczory, a po jej skończeniu będziecie chcieli więcej i więcej. Cenię sobie wszelkie mapki i ilustracje, jakie mogę znaleźć na kartach powieści, a i tutaj moje wymagania zostały dopieszczone. Dzięki czytelnym mapkom dodatkowo czujemy swój udział w niezwykłej i niebezpiecznej przygodzie, która mogłaby się nigdy nie kończyć.   Samotny krzyżowiec nie jest pozbawiony wad i nie jest książką idealną. Jednak jak na debiut jest to naprawdę bardzo dobrze napisana powieść, którą przeczytać może każdy. Nawet przedstawicielki płci pięknej, mimo że cała historia i styl autorska mogą wydawać się typowo męskie. Z czystym sumieniem mogę ją polecić każdemu miłośnikowi historii, Krzyżowców, Saracenów i wypraw krzyżowych, które na stałe zapisały się w historię naszego świata. Na koniec pozostaje niezbyt miła refleksja - szkoda, że w dzisiejszych czasach próżno szukać mężczyzn godnych nazwania ich postępowania rycerskim.   Wydawnictwo Instytut Wydawniczy Erica  Data wydania 2 kwiecień 2014  Liczba stron 368  Ocena 7/10
Wiecie, że lubię książki historyczne. Fakty i daty wpadają do głowy niezwykle szybko i gdzieś tak sobie zostają. Ot tak. Sprawiło to, że nadal czuję pociąg do różnych książek i publikacji historycznych i odczuwam niezwykłą przyjemność, gdy czytam dobrą i świetnie napisaną powieść. Z erą wypraw krzyżowych i owianych legendą różnorakich Zakonów związanych jest tak wiele tajemnic, że do dziś nie wszystko wiadomo. Mamy sporo publikacji naukowych na ten temat, gier, jak choćby wspaniała Twierdza Krzyżowiec, ale pełnokrwistej i dobrze napisanej powieści z krzyżowcami w tle jest jak na lekarstwo. Takiego zadania podjął się Marek Orłowski w swojej książce Samotny krzyżowiec. Miecz przeznaczenia. 

16 sty 2015

0

Kamil gra #11 Władca Pierścieni LCG: Gra Karciana


 Karcianki. Większość geeków i fanów tego typu rozrywek zapewne wie co to nieśmiertelny Magic the Gathering. Można wręcz powiedzieć, że większość młodzieży, wychowanej na tej grze, lepiej poznało obcy język angielski dzięki Magicowi niż zajęciom w szkole. Nie o MtG dzisiaj, lecz o Władcy Pierścieni LCG. Czym jest owo tajemnicze LCG? Living Card Game jasno określa, że taki produkt będzie ograbiał nas z ostatnich oszczędności jakie pozostały w portfelu, bo tak naprawdę nasza przygoda z WP: LCG nie skończy się na samej podstawce. Ta gra musi żyć, a żeby jej w tym pomóc musimy kupować do niej różne dodatki. Warto zaznaczyć, że gra pochodzi z prawdziwej stajni międzynarodowych hiciorów czyli Fantasy Flight Games. W tym przypadku, szybkość z jaką oryginalne wydawnictwo wypuszcza nowe dodatki jest OSZAŁAMIAJĄCA. Na początku wyglądało to mniej więcej tak, że co miesiąc wychodził mały dodatek, a ciut rzadziej, większy. Radości graczy nie było końca, w przeciwieństwie do ich portfeli. Skupmy się jednak od tak zwanej podstawki czyli Władcy Pierścieni LCG: Grze Karcianej.  Decydując się na zakup gry w zamian otrzymacie: niezbyt udany środek pudełka, który nijak się ma do przechowywania kart i żetonów. Jednak FFG przyzwyczaiło swoich fanów do tego precedensu tak dobrze, że nikt już nie zwraca na to uwagi. Wracając do meritum - w pudełku znajdziecie instrukcje, 226 kart, dwie plansze zagrożenia, 40 żetonów obrażeń, 26 żetonów postępu, 30 żetonów zasobów i znacznik pierwszego gracza. Wierzcie, mi - Galakta ustaliła bardzo proporcjonalną cenę do zawartości. Ilustracje na kartach są przepiękne, wprowadzają iście epicki klimat, cały czas mamy wrażenie, że uczestniczymy w niezwykłej wyprawie wraz z naszymi bohaterami. To największa zaleta tej gry, ale o tym później.  Instrukcja jest ciut przegadana i mogła być napisana ciut zwięźlej. Zwłaszcza jeśli mówimy o początkującym graczu, który z karciankami styka się po raz pierwszy. Wierzcie mi, na początku wyobrażałem sobie tę grę jako naprawdę trudną i wymagającą! Pokrótce, o co w niej tak właściwie chodzi - tworzysz swoją własną talię gracza, na podstawie przynależności swoich bohaterów (max. 3) do czterech różnych sfer - Przywództwa, Taktyki, Ducha czy Wiedzy. Każda charakteryzuje się innymi "wspomagaczmi" i efektami, które mogą pomóc nam wygrać batalię. Zadaniem gracza jest takie zagrywanie kart i ich wyczerpywanie, aby ukończyć daną wyprawę w jak najkrótszym czasie. Przy czym z każdą następną rundą nasze zagrożenie na planszy powiększa się o jeden, a gdy dojdzie do 50 automatycznie przegrywamy grę. W trakcie rozgrywki będziemy walczyć z różnymi stworami, podróżować w nieznane tereny, możemy paść ofiarą podstępu lub zasadzki. Wszystko co nam może pomóc znajduje się we wcześniej ułożonej talii - za każdą kartę płacimy odpowiednią ilość żetonów zasobów.  To jest naprawdę mocne streszczenie. Aby wytłumaczyć Wam wszystkie mechanizmy i rzeczy które rządzą grą musielibyście poświęcić na ten post przynajmniej godzinę. Dla mnie, po przeczytaniu wszystkich zasad dwa razy nie wszystko było jasne, dopiero rozgrywka, a raczej rozgrywki pokazały moje błędy, ale zarazem potencjał WP: LCG. Właśnie to jest ważne w tej karciance - ogranie. Nie wszystko będzie szło po naszej myśli tak o - trzeba się sporo napocić i namęczyć by coś osiągnąć i wybrać swoje ulubione sfery oraz bohaterów. To właśnie moi Drodzy nazywamy regrywalnością, czyli niezbędną cechą każdej gry karcianej - ilość kolejnych, niepowtarzalnych partii działa na plus takiej gry, a we Władcę Pierścieni: LCG można grać bez końca.  Gra jest przeznaczona dla 1-2 graczy, przy czym przy dwóch graczach musimy grać razem. Że co?! To tak się da? Takie były moje pierwsze słowa po przeczytaniu pierwszych recenzji WP:LCG. Kooperacje w karciankach to prawdziwa rzadkość, a udane kooperacje to rarytas,na który nie każdy może sobie pozwolić. Jednak wiecie co? We Władcy działa to niezwykle dobrze i już na samej podstawce można złożyć jakieś sensowne talie, tak by można było czerpać czystą przyjemność z przeżywanych wypraw. Co ciekawe, każdy gracz w takiej partii działa samodzielnie i sam za siebie podejmuje wszystkie decyzje - to jednoznacznie eliminuje syndrom lidera, który w innych gra po portu przeszkadza. Wariant solo jest trudniejszy, ale i bardziej kreatywny - talie należy budować tak, by samemu poradzić sobie z największymi wyzwaniami. Właśnie deckbuilding jest dodatkowym plusem, który daje mnóstwo frajdy - można spędzić parę godzin na analizowaniu swoich poprzednich rozgrywek i wyrzucaniu niepotrzebnych kart. Dodatki sprawiają, że nasza zwycięska talia musi zostać przebudowana tak, by sprostać czekającym na naszych bohaterów wyzwaniom.  Warto zwrócić uwagę na różnorodność scenariuszy, które dostaniemy wraz z grą. Pierwszy z nich, dla kompletnego nowicjusza może okazać się śmiertelnie niebezpieczny, jednak kilka partyjek oraz przewertowanie swoich kart sprawią, że stanie się on łatwy i przyjemny. Drugi to prawdziwy majstersztyk - niezwykle różnorodny, ciekawy i bogaty w epickie walki, a co ważniejsze, zmuszający nas do myślenia. Trzeci rozgrywający się w mrocznym Dol Guldur to ponoć najtrudniejszy scenariusz w całej grze i tylko prawdziwy wyjadacze dadzą radę przejść go solo. Moje cztery próby zakończyły się fiaskiem już na początku i postanowiłem wycofać się z tych okropnych czeluści.  To co zasługuje na oddzielny akapit to KLIMAT! Wiecie kogo jestem fanem i jaka jest moja ulubiona książka, więc nie ma się co dziwić, że wprost zakochałem się w tej grze. Władca Pierścieni LCG ocieka tolkienowskim klimatem i nie ma się co temu dziwić - obrzydliwe potwory, pułapki, zasadzki, elfy, krasnoludy, orły, odważni bohaterowie wyjęci prosto z uniwersum Śródziemia. Poczucie, że bierzemy udział w czymś wyjątkowym i epickim - to wszystko sprawia, że ta karcianka zagości na stałe w mojej liście ulubionych gier. Co więcej, zakupiłem już jeden mniejszy dodatek, ale jak to zwykle bywa z LCG, to dziura bez dna i chce się więcej i więcej.  Podsumowując. Z początku nie wierzyłem w kooperacyjne karcianki, jednak z Lubą szybko rozprawiliśmy się z pierwszym i drugim scenariuszem, czerpiąc z tego niesamowitą frajdę. Pozostał trzeci i jeszcze jeden z dodatku, jednak sesja is coming i nie na wszystko można teraz znaleźć czas. Na pewno do niej wrócimy i spróbujemy uwolnić się z więzienia Dol Guldur. Jeśli lubicie gry ociekające klimatem, z nietypową mechaniką i deckbuildingie, nie straszne Wam ani ciężkie wyzwania ani kolejne dodatki, które będą wołały, żeby je kupić lub po prostu chcecie spróbować coś nowego - kupujcie śmiało! Jestem zachwycony i nie ze względu na moją miłość do Śródziemia.. no może troszkę, ale zapewniam Was, że przy Władcy Pierścieni: Grze Karcianej będziecie się bawić wyśmienicie.
Karcianki. Większość geeków i fanów tego typu rozrywek zapewne wie co to nieśmiertelny Magic the Gathering. Można wręcz powiedzieć, że większość młodzieży, wychowanej na tej grze, lepiej poznało obcy język angielski dzięki Magicowi niż zajęciom w szkole. Nie o MtG dzisiaj, lecz o Władcy Pierścieni LCG. Czym jest owo tajemnicze LCG? Living Card Game jasno określa, że taki produkt będzie ograbiał nas z ostatnich oszczędności jakie pozostały w portfelu, bo tak naprawdę nasza przygoda z WP: LCG nie skończy się na samej podstawce. Ta gra musi żyć, a żeby jej w tym pomóc musimy kupować do niej różne dodatki. Warto zaznaczyć, że gra pochodzi z prawdziwej stajni międzynarodowych hiciorów czyli Fantasy Flight Games. W tym przypadku, szybkość z jaką oryginalne wydawnictwo wypuszcza nowe dodatki jest OSZAŁAMIAJĄCA. Na początku wyglądało to mniej więcej tak, że co miesiąc wychodził mały dodatek, a ciut rzadziej, większy. Radości graczy nie było końca, w przeciwieństwie do ich portfeli. Skupmy się jednak od tak zwanej podstawki czyli Władcy Pierścieni LCG: Grze Karcianej.

13 sty 2015

0

Kamil sztukuje #3 WAGINA



  Nastał trzynasty dzień miesiąca. Co miesiąc, wraz z Lubą prezentujemy i przybliżamy Wam różne wymiary szeroko pojętej sztuki. Nie jest to proste, bo temat i trudny i dość kontrowersyjny. Wystarczy spojrzeć na sztukę nowoczesną, która idzie w kompletnie innym kierunku niż dajmy na to impresjoniści i za cel obrała sobie wzbudzanie kontrowersji i szokowanie widza. Mówiliśmy już o tworach ludzkiego ciała, o alkoholu - czas na kolejny kontrowersyjny temat, kobiece waginy. Gwoli jasności, nie chcemy wzbudzać sprzecznych emocji, wywoływać niepotrzebnych dyskusji. Po prostu zwykły człek, nie związany ze sztuką jest karmiony manipulowanymi informacjami, mającymi na celu ukierunkowanie jego poczucia smaku i estetyki. W mediach nie mówią zbyt często o wybitnych dziełach współczesnych twórców, a o ludziach, którzy czują w tym niezły zarobek i chcą szokować w najgorszy z możliwych sposobów. Poruszając ten temat chcemy pokazać, że nie wszystko co nowoczesne jest kontrowersyjne, ba! kobiece waginy od dawna były uważane, za, na przykład początek świata :) Zapraszamy!  Wielki Mur Wagin  Wystawa z 2011 roku pokazała, że Wielki Mur Chiński nie jest jedynym Wielkim Murem, który może zainteresować świat. W maju Brytyjczycy mogli oglądać dziesięć, sporych rozmiarów ram, w których było umieszczono po 40 odlewów wagin z całego świata. Autor szukał około 400 chętnych kobiet, które zgodziłyby się na ten eksperyment, jednak ilość zgłoszeń przeszła jego najśmielsze oczekiwania! Koniec końców wybrał 400 kandydatek, zrobił odlewy i pokazał światu, że każda wagina może być piękna. Najmłodsza uczestniczka projektu miała lat 18, a najstarsza 76. Przedsięwzięcie ma swoją stronę internetową, którą możecie odwiedzić TUTAJ, a poniżej znajdziecie wywiad z autorem wraz z postępem prac :)    Egon Schiele  Prekursor i jeden z najwybitniejszych artystów ekspresjonizmu. Zaliczany do grona najwybitniejszych europejskich twórców XX wieku. Geniusz i prowokator. Skrajny egoista, narcyz jakich mało. Wielokrotnie oskarżany o molestowanie małych dziewczynek. Zawsze uniewinniany jednak jego obrazy budziły i nadal budzą niepokój. Na jego obrazach nie ma kobiety, ona jest tylko modelką, ciałem, które udostępnia to, co najważniejsze dla artysty - swoją waginę. Może się wydawać, że Schiele miał na tym punkcie obsesje - jego obrazy to nagie ciała, trupioblade, pokazujące swoją kobiecość, która przybierała różnorakie kolory, od krwistoczerwonej przez pomarańczową do fioletowej. Poniżej kilka prac artysty.      Pochodzenie świata  Najbardziej znany obraz Courbeta zamówiony przez tureckiego dyplomatę w 1866 roku. Przedstawia nagi brzuch i łono kobiety, która prawdopodobnie jest pobudzona seksualnie -specjaliście dopatrzyli się zaczerwienionych warg i pobudzonych sutków. Kontrowersyjny tytuł uniemożliwiał propagowanie idei dzieła, dopiero w późniejszych latach zostało docenione przez krytyków całego świata. W 1955 kupiony za półtora miliona franków francuskich czyli mniej więcej za około 230 tysięcy euro.     Giant Walk-in Vagina  RPA. Więzienie dla kobiet przemienione na muzeum. To właśnie tam zamontowano wielką instalację w kształcie waginy. Idea artystki? Sprzeciw wobec dyskryminacji i przemocy wobec kobiet. Wskaźnik gwałtów w południowej Afryce jest największy na świecie i nijak można temu zaradzić. Wchodząc słyszymy przerażający, histeryczny śmiech. Warto zaznaczyć, że po instalacji poruszamy się na bosaka - na znak szacunku wobec świętego miejsca. Trzeba przyznać, że pomysł kontrowersyjny, ale i uświadamiający, że problem jest i nie można go ignorować.       Poduszkowe waginy  Kraków. Galeria Domu Norymberskiego. Dwie kobiety prezentują swoją najnowszą wystawę. Pierwsza z nich pokazuje poduszki o waginalnych kształtach, symbolizujące kolejne dni cyklu menstruacyjnego. Druga skupia się na kobiecych piersiach. Autorki, opisując swoją wystawę opowiadają o ciągłym kulcie fallusa, który jest już przeżytkiem i to właśnie waginą wchodzi na salony i to jej powinno poświęcać się coraz więcej uwagi. Każda fazy cyklu jest zaznaczona innym kolorem; poduszki są bogato zdobione, pełno w nich ozdób i haftek. Najbardziej ucieszył mnie widok waginy z ząbkami - świetne przedstawienie określonych dni cyklu :)        Jak zwykle czekam na Wasze reakcje, przemyślenia, pomysły na kolejne odsłony cyklu - to wszystko zamieśćcie pod spodem, czyli w komentarzach - sprawicie mi jak i Lubej ogromną przyjemność. Jak już wspomniałem, temat ten nie ma Was zaszokować, a uświadomić, że taka sztuka jest i co widać powyżej - ma się dobrze i z pewnością będzie się rozwijać. Do następnego!Nastał trzynasty dzień miesiąca. Co miesiąc, wraz z Lubą prezentujemy i przybliżamy Wam różne wymiary szeroko pojętej sztuki. Nie jest to proste, bo temat i trudny i dość kontrowersyjny. Wystarczy spojrzeć na sztukę nowoczesną, która idzie w kompletnie innym kierunku niż dajmy na to impresjoniści i za cel obrała sobie wzbudzanie kontrowersji i szokowanie widza. Mówiliśmy już o tworach ludzkiego ciała, o alkoholu - czas na kolejny kontrowersyjny temat, kobiece waginy. Gwoli jasności, nie chcemy wzbudzać sprzecznych emocji, wywoływać niepotrzebnych dyskusji. Po prostu zwykły człek, nie związany ze sztuką jest karmiony manipulowanymi informacjami, mającymi na celu ukierunkowanie jego poczucia smaku i estetyki. W mediach nie mówią zbyt często o wybitnych dziełach współczesnych twórców, a o ludziach, którzy czują w tym niezły zarobek i chcą szokować w najgorszy z możliwych sposobów. Poruszając ten temat chcemy pokazać, że nie wszystko co nowoczesne jest kontrowersyjne, ba! kobiece waginy od dawna były uważane, za, na przykład początek świata :) Zapraszamy!

11 sty 2015

0

Zwieńczenie polskiej trylogii szpiegowskiej


O czym myślicie, gdy ktoś Wam powie o zawodzie szpiega? Szybkie samochody? Życie w luksusach? Piękne kobiety? James Bond? Tak, brytyjski szpieg to najpopularniejszy agent na świecie i nie ma co się temu dziwić - jego sylwetka na stałe utrwaliła się w naszej, społecznej świadomości i większość z nas tylko czeka na najnowszy film z jego przygodami. W Polsce zawód szpiega jest okryty nutką tajemnicy, choć co jakiś czas, ktoś zdradzi jakąś tajemnice, ktoś co powie o słowo za dużo, a nawet wyda książkę, ot tak. Były agent ukrywający się pod pseudonimem Vincent V. Severski napisał najbardziej popularną trylogię szpiegowską w naszym kraju, zdobywając rzesze fanów, czekających na kolejne przygody ulubionych bohaterów. Zapraszam na recenzję trzeciego, a zarazem ostatniego tomu trylogii - Nieśmiertelnych.  Przyznam się szczerze, że Nieśmiertelni to moje pierwsze spotkanie z tym autorem i to był mój największy błąd. Czytałem o jego trylogii w serwisach z recenzjami i spora część osób mówiła wprost, że można ją czytać w sposób niechronologiczny i nie będzie z tym wielkich problemów. Oczywiście, jak z każdą trylogią, najlepszym rozwiązaniem jest czytanie od początku do końca, jednak na przekór wszystkiemu zdecydowałem się na czytanie od samego końca. I poległem.  Polskie i brytyjskie służby otrzymały informację o przeprowadzonych próbach atomowych na terenie Korei Północnej, jednak broń pochodziła z bliżej położonego Iranu. Konrad Wolski to as polskiego wywiadu i właśnie to on, wraz z innymi agentami otrzymuje zadanie infiltracji irańskiego podziemia atomowego. Początkowe fazy planu idą jak po maśle, wszystkie trybiki działają perfekcyjnie, jednak jak to zwykle bywa i jak można się domyślić od samego początku, wystarczy jeden mały błąd, by wszystko posypało się niczym domek z kart. Tak jest i w tym przypadku. Zaczyna się niebezpieczna gra, której stawką jest bezpieczeństwo całego globu.  Zarys fabuł przypomina najlepsze scenariusze wybitnych filmów szpiegowskich, zapewniających niebywałe emocje do ostatniej sekundy i wartką akcję, która będzie wciskała w fotel. Moim błędem było myślenie, że dostanę coś na kształt filmu, w którym będę uczestniczył w wielkiej, wywiadowczej machinie. Kolejnym błędem było czytanie jako pierwszego, tego ostatniego tomu trylogii. Udało mi się przebrnąć przez grubą, liczącą ponad 800 stron książkę, choć były monety, kiedy chciałem się poddać i dać sobie spokój. Dopiero po przeczytaniu Nieśmiertelnych dotarło do mnie, że chyba tak naprawdę nie jestem zagorzałym fanem powieści szpiegowskich.  Akcja toczy się na terenach różnych państw i krain całego świata - Teheran, Polska, Szwecja, Czeczenia - to tylko te najważniejsze miejsca, do których zostaniemy zabrani. O ile tempo akcji rozkręca się powoli, to autor miał niebywale irytującą tendencję do spowalniania jej w najmniej odpowiednich momentach. Kuleje tutaj zwłaszcza wątek szwedzki, którego prowadzenie pozostawia wiele do życzenia. Cóż z tego, że potencjał spory, zaczyna się w iście, szwedzkim kryminale, jak rozwinięcie akcji, jest na tyle ospałe, że chciałem by przygody inspektora Salandera skończyły się jak najszybciej.  Równie mocno boli, ale tylko z mojej winy, ciągłe powroty do wątków z poprzednich części, przez co moja przygoda z Nieśmiertelnymi była niekiedy prawdziwą wojną. By w pełni zrozumieć osobowość Konrada i jego kolegów, należy bezwzględnie przeczytać poprzednie tomy trylogii. Bez tego ani rusz. O ile główne wątki są całkowicie nowe i czyta się je z niejaką łatwością, tak przemyślenia poszczególnych postaci, czy pewne retrospekcje, wprowadzają, przynajmniej mnie, w dziwną konsternację i w takich momentach zaczynałem zastanawiać się czy rozumiem co właśnie przeczytałem.  Prawdziwym diamentem tej książki jest język i styl pisania Severskiego. Książkę czyta się naprawdę bardzo przyjemnie i moim marzeniem jest pisać tak jak autor i dostosowywać swój styl do opisywanej sytuacji. Drobiazgowy, tak byśmy zrozumieli wszystko co powinniśmy zrozumieć, drobiazgowy kiedy trzeba, a raz bardzo emocjonalny i pełen patosu, który przypomina wzniosłe, amerykańskie filmy, a raczej ich zakończenia. Taki styl wprost uwielbiam i mógłbym się nad nim rozpływać godzinami. Jeśli miałbym opisać go za pomocą jednego słowa, wybrałbym mądry.  Postaci to klasa sama w sobie. Konrad to typowy przedstawiciele honorowych i uciemiężonych bohaterów, którzy za swoich przyjaciół są w stanie znieść wszystkie upokorzenia i obelgi. To taki trochę Wallenrod, wszak imię zobowiązuje. Jednak prawdziwymi bohaterami tej książki, którzy po prostu skradli show są postaci drugoplanowe. Ich kreacja to popis umiejętności Severskiego - teherańscy, rosyjscy i czeczeńscy szpiedzy różnią się od siebie na tyle, że można by ich było wziąć za szpiegów z dwóch krańców świata. Co ważniejsze, nikt tutaj nie jest jednoznaczny - tak naprawdę nie wiemy co myślą i jak zachowają się w danej sytuacji. To tylko podkręca i tak ubogą akcję, ratując ją niejako ze szpiegowskiego szamba.  Zdaję sobie sprawy z popełnionego przeze mnie błędu i myślę, że gdybym zaczął od początku, mógłbym nazywać się fanem Severskiego i jego trylogii. Tak niestety się nie stało, co nie oznacza jednak, że nie może tak być. Nieśmiertelni nie są złą książką, trafiły jednak w nieodpowiednie łapy, w skutek czego są oceniani w sposób wyłącznie subiektywny i nijak mogę temu zaradzić. Ostatnie strony mogą trzymać w napięciu, bo w końcu coś się dzieję i jesteśmy świadkami prawdziwej mieszanki wybuchowej, jednak umknęło mi to gdzieś po prawdziwej batalii z czytaniem ostatniego tomu trylogii. Ciężko mi polecać tę książkę, jednak wiem, że znajdą się osoby, które lubią podobne tematy i cenią sobie dobrze napisaną powieść, z autorem, który wie co chce przekazać i wie jak to napisać. Gdybym tylko nie zdecydował się czytać ostatniego tomu jako pierwszego,moja osobista ocena na pewno byłaby wyższa.  Za udostępnienie egzemplarza książki serdecznie dziękuję księgarni Matras   www.matras.pl  Wydawnictwo Czarna Owca  Data wydania 22 października 2014  Liczba stron 812  Ocena 5/10O czym myślicie, gdy ktoś Wam powie o zawodzie szpiega? Szybkie samochody? Życie w luksusach? Piękne kobiety? James Bond? Tak, brytyjski szpieg to najpopularniejszy agent na świecie i nie ma co się temu dziwić - jego sylwetka na stałe utrwaliła się w naszej, społecznej świadomości i większość z nas tylko czeka na najnowszy film z jego przygodami. W Polsce zawód szpiega jest okryty nutką tajemnicy, choć co jakiś czas, ktoś zdradzi jakąś tajemnice, ktoś co powie o słowo za dużo, a nawet wyda książkę, ot tak. Były agent ukrywający się pod pseudonimem Vincent V. Severski napisał najbardziej popularną trylogię szpiegowską w naszym kraju, zdobywając rzesze fanów, czekających na kolejne przygody ulubionych bohaterów. Zapraszam na recenzję trzeciego, a zarazem ostatniego tomu trylogii - Nieśmiertelnych.