29 kwi 2015

0

Gniot nad gnioty, na dodatek oszukuje czytelnika!



Jaki według Was powinien być thriller? Przerażający? Pełny niedomówień? Z gęstniejącą z każdą następną stroną atmosferą? Zmuszający do myślenia? Można tak wymieniać i wymieniać, jednak każdy z nas ma swoje własne preferencje i wie czego oczekuje od lektury. Wiele osób twierdzi, że takie książki lubi czytać wieczorową porą, po ciężkim dni, tak by mogli się choć na chwilę odprężyć i dać porwać fascynującej lekturze. Blurb "Łodzi" Clary Salaman zapowiada się naprawdę dobrze. Co wyszło nie tak? Wszystko. Tak z grubsza.



Johnny ma dwadzieścia jeden lat, jego żona Clemency jest trzy lata młodsza od niego. Są biedni, nie mają grosza przy duszy, ich miesiąc miodowy polega na podróżowaniu po świecie, pracy w miejscowych portach, tak by mieć za co przeżyć i móc wyjechać do następnego kraju. Brak tutaj jakiejkolwiek stabilizacji, poczucia bezpieczeństwa - oboje są tego świadomi, ale i tak uparcie podróżują dalej - łączy ich, jak sami mówią, niezwykłe uczucie, które jest solidnym fundamentem ich związku. Pewne zlecenie w Turcji obraca się przeciwko nim - zaczynają być ścigani przez podejrzanych typków i tylko cudem udaje im się uciec. Trafiają na pokład jachtu, którym dowodzi Frank wraz ze swoją żoną Anną i córką. Początkowy raj okazuje się być czymś kompletnie innym, zamieniając się w przerażającą historię. Dodam, że historia jest oparta na faktach z życia autorki.

Zapowiada się fascynująco, prawda? Można powiedzieć, że trąci ciut amerykańszczyzną niezbyt wysokich lotów, jednak jedno jest pewne - skrót fabuły "Łodzi" mógłby być gotowym scenariuszem do amerykańskiej produkcji, która mroziłaby krew w żyłach. Odpowiedzcie sobie najpierw na pytanie - o czym pomyśleliście gdy przeczytaliście drugi akapit recenzji. Młodzi małżonkowie będą walczyć o życie? Będą torturowani? Ich towarzysze podróży okażą się totalnymi socjopatycznymi świrami? Też miałem takie nadzieje i muszę się przyznać, że podchodziłem do tej książki jak do prawdziwego thrillera, z krwi i kości. Ależ musiałem mieć minę, gdy wszystko co sobie wymarzyłem legło w gruzach już po parunastu stronach!

Akcja wlecze się jak flaki z olejem. Gdzieś wyczytałem, że coś zaczyna się dziać po około pięć dziesięciu stronach, jednak muszę Wam powiedzieć jak jest naprawdę. Coś, przez bardzo malutkie "C" dzieje się po dwieście pięćdziesiątej stronie. Celowo mówię "coś", bo niesamowitym zwrotem akcji czy czymś czego się nikt nie spodziewał nie można tego nazwać. Autorka w sposób umiejętny masakruje swojego czytelnika i skutecznie zniechęca do dalszego czytania. Rozwodzi się nad przeszłością naszych młodych małżonków, która w jej zamyśle miała jakiś związek z główną historią, ale tak naprawdę ma tyle wspólnego co legendarny już piernik i wiatrak. Sądzę, że Salaman chciała się uzewnętrznić, i powiedzieć swoją historię - można przypuszczać, że książkowa Clemency to tak naprawdę autorka tej książki, choć nigdzie nie ma tego zaznaczone. 

Co więc dzieje się przez ponad dwieście stron? Frank pieprzy takie głupoty, że szkoda tego czytać, wyznaje jakiś dziwny pogląd, w którym wszystko mu wolno i przed nikim nie musi się tłumaczyć, a jego rodzina nie ma nic do gadania. Próbuje zauroczyć tymi słowami naszych głównych bohaterów i w pewnych monetach mu się to udaje. Jednak karykatura tych momentów jest tak widoczna, że płakać się chce nad głupotą Johnny'ego, nie wspominając o Clem, która mogłaby być pierwowzorem naszych rodzimych gimnazjalistów. Wydaje się być słodką idiotką, która nie ma pojęcia o świecie i każdy może ją przekabacić na swoją stronę. Z drugiej strony, czy taki miesiąc miodowy, jaki mają nasi bohaterowie nie powinien zafundować im ciężkiej szkoły życia, gdzie nie można pozwolić sobie na jakiekolwiek błędy? Konstrukcja tej dwójki bohaterów stoi na tak niskim poziomie, że zakrawają o kicz i idealny przykład na warsztaty literackie, jak nie kreować swoich bohaterów. W pewnych momentach autorka sama sobie zaprzecza. 

Okej, a jak to jest z tym kończącym się rajem, przerażającą historią? Nijak. To zwykła ściema i tak naprawdę nie mam pojęcia co autorka chciała osiągnąć pisząc swoją historię? Wzbudzić w nas obrzydzenie? Zaskoczyć? Sorry, to już było, a taki temat jest tak oklepany i powstały tyle różnych powieści na ten temat, że "Łódź" Salaman przy nich to jak opowieść pisana przez nastolatkę, która wyląduje prosto do szuflady. Jeśli taka historia miała mnie porazić to musiałbym być na poziomie intelektualnym jej głównych bohaterów - w jednej scenie Johnny jest zauroczony śpiewem Anny, Frank kładzie mu rękę na ramieniu i słuchają. Za chwilę chłopaka przeraża świadomość, że Frank MOŻE coś od niego chciał. A za chwilę nie widzi przeszkód, że jego ŻONA jest rżnięta przez właściciela łodzi na JEGO oczach. Ba! Później to on ją oskarża, że może coś do niego czuje, że może się zakochała.. 

Dość, wystarczy. Infantylny styl, oklepana historia, konstrukcja bohaterów błagająca o litość i totalna niekonsekwencja w prowadzeniu historii wskazuje, że mamy do czynienia z prawdziwym gniotem, który nie ma się czym bronić. Szkoda, bo "Łódź" zapowiadała się naprawdę dobrze, jednak moje nadzieje rozwiały się po kilku stronach. Jeśli lubicie takie historie, bierzcie śmiało, ja jednak Wam odradzam lekturę "Łodzi", bo wywoła u Was jedynie płacz, zgrzytanie zębów i myśli typu "do jasnej cholery, po co ja to czytam, przecież mogłem czytać coś o wiele lepszego". Nie polecam.

Za przekazanie książki do recenzji dziękuję


Wydawnictwo
Akurat

Data wydania
15 kwietnia 2015

Liczba stron
368

Ocena
2/10

0 komentarze:

Prześlij komentarz