"Noc żywych trupów" z 1968 roku dał początek zombie i ich kreacji, takiej jaką znamy do dzisiaj. Trupy, których jedynym instynktem jest zabijanie. Do tej pory, niejednokrotnie mieliśmy okazję oglądać różne wersje powstania umarlaków. W ostatnich latach nastąpił prawdziwy bum na ich historię - jednak schemat zawsze był ten sam - ludzkość musi stawić czoło nowemu zagrożeniu, zombiakom, które za wszelką cenę chcą zabić każdą, żywą istotę na Ziemi. Brzmi może i banalnie, ale czy to książki czy filmy lub seriale oparte na tym schemacie zawsze stawały się światowymi hitami. A gdyby tak przedstawić zombie w zupełnie innym świetle? Gdyby zastanowić się nad ich istotą, osobowością? Czy to w ogóle ma sens? Zapraszam Was na recenzję książki Øysteina Stene "Wyspa zombie"
Labofnia to wyspa gdzieś pośrodku Oceanu Atlantyckiego. Ukryta przed światem, tak naprawdę, cała ludzkość nie zdaje sobie sprawy z jej istnienia. Na wyspie, która okazuje się być tytułowym miejscem całej fabularnej akcji mieszkają dość specyficzni ludzie - ich temperatura jest kilka stopni od tej normalnej, ich ruchy nie są do końca skoordynowane, a ich puls jest prawie że nie wyczuwalny. Tak moi Drodzy, autor postanowił zasiedlić Labofnię trupami. W dodatku tymi żyjącymi, które w naszym mniemaniu powinny być krwiożerczymi bestiami, próbującymi wybić do nogi cały gatunek ludzki. I to właśnie na tą wyspę trafia nasz główny bohater - Johannes van der Linden. W dodatku gość nie wie co tutaj robi, jak się dostał na wyspę, ani co go tutaj czeka. Czekacie na jazdę bez trzymanki?
Okropnie się zawiedziecie. "Wyspa zombie" to książka inna niż wszystkie, to niezaprzeczalny fakt, ale po kolei. W pierwszej kolejności chciałbym skupić się na kreacji poszczególnych bohaterów. A raczej, tylko i wyłącznie pierwszoplanowej postaci. Niestety. Stene skupił się na swojej jedynej postaci i to właśnie jej opisy możemy czytać na początkowych stronach powieści - jego kreacja i sposób przedstawienia stoją na niezłym poziomie i tak naprawdę nie mam się do czego przyczepić. Niestety, reszta bohaterów, których i tak jest niewiele została potraktowana po macoszemu - ich sylwetki gdzieś przewijają się w tle całej akcji, a ich udział w fabule jest doprawdy znikomy. Szkoda, bo autor zamiast pójść jeszcze dalej, skupił się na kilku innych aspektach.
Specyficzny styl autora frustrował mnie od samego początku. Owszem, umiałem się przyzwyczaić, ale wierzcie mi, była to droga przez mękę. Wystarczy przeczytać kilka stron i uświadomić sobie, że będzie ciężko. Gdybym miał mówić szczerze - nie sięgnąłbym po drugą powieść Stene'a. Narracja pierwszoplanowa wskazuje na subiektywny opis rzeczywistości i tak właśnie jest w istocie. Labofnię i jej mieszkańców poznajemy z perspektywy Johannesa, który swoimi przemyśleniami potrafi dopiec czytelnikowi. Rozdziały nie są ponumerowane, każdy z nich dzieli się na część historyczną, pisaną kursywą i tą właściwą, czyli przygody głównego bohatera.
To co najbardziej mnie wkurzyło w "Wyspie zombie" to dziwaczne, typowo amerykańskie, pozbawione sensu insynuacje pisarza, który by zadbać o rozgłos swojej powieści postanowił wplątać w jej historię sylwetki postaci historycznych. I tak, różnego typu koneksje z Labofnią ukrywali prezydenci Stanów Zjednoczonych, a także premier Winston Churchill. Co więcej, autor sugeruje, że zombie brały czynny udział w operacjach wojskowych II Wojny Światowej, w tym organizowanych przez.. Armię Krajową. Lekka przesada? W moim mniemaniu to srogie przekroczenie niewidzialnej granicy.
O czym jest ta książka? Zombie, w same sobie powinny gwarantować pędzącą jazdę bez trzymanki, która wciska w fotel każdego czytelnika. Norweski autor postawił na coś zupełnie innego i właśnie w tym tkwi wyjątkowość "Wyspy zombie", o której wspomniałem wcześniej. Stene nie pokazuje nam zombie jako krwiożerczych istot, zdolnych zabić wszystko dookoła. Zombie to trupy, które szukają swojego miejsca na ziemi, zazdroszczą ludziom ich .. ludzkości. Ludzka egzystencja jest dla nich nieosiągalna, nie potrafią czuć, kochać, płakać, nienawidzić. Uczucia są im obce, za co przeklinają swój los. Ich "życie" sprowadza się do chodzenia po wyspie, wydawaniu dziwnych dźwięków i zjedzeniu czegoś raz na jakiś czas. Jaki w tym sens? Po co zombie w ogóle istnieje? Takie pytania, o filozoficzną naturę naszych zmarłych żywych trupów (?!) zadaje autor i mówię tutaj zupełnie serio.
Stene idzie jeszcze dalej i próbuje uświadomić swojego czytelnika, że zombie są strasznie samotni. Ich człowieczeństwo dawno się wypaliło, nie potrafią rozmawiać, nie mogą czuć, nie mogą praktycznie nic. Po co więc są? Mają swoją małą wyspę, na której prowadzą jakieś "życie", ale co więcej? Zombie mają świadomość, że ludzie, z krwi i kości, ci żyjący, żyją i to w pełny sposób, a one nie. Tego nie doświadczą już nigdy i wolałyby umrzeć. Zaraz, pogubiłem się już..
Na koniec najlepsze. Autor stawia kolejny krok. W historycznych częściach każdego z rozdziału opisuje stosunki trzech światowych mocarstw wobec Labofni. Co z nią zrobić? Kontrolować? Zostawić w spokoju? Pada nawet pytanie czy obwieścić światu, że gdzieś na Atlantyku istnieje wyspa zamieszkała przez zombie? Czy nadać jej autonomię? (!) Pozwolić żyć zombie między ludźmi? Czy powstrzymają one swoje krwiożercze zapędy? Powiedzcie mi jedno. Czy taka książka w ogóle ma sens? Zadawanie takich pytać o coś, co faktycznie nie istnieje? Zombie to nie rzeczywistość, nie mamy z nimi do czynienia na co dzień, nie widujemy ich zza okna. Skąd więc taka książka i pytania o naturę zombie?
Widzę, mgliście, ale widzę zamiar autora, pokazać zombie z innej perspektywy, nakierować czytelników na inny tor myślenia. Myślę, że pomysł Stene'a szybko umrze i spłynie do ścieków wraz z krwią człowieka zarżniętego przez umarlaka. Taka wersja żywego trupa już przyległa do naszego społeczeństwa, każdy kto usłyszy zombie, wie że mówi się o bestii, truposzu, którego jedynym celem jest zabijanie. Próby pokazania jego natury, uświadomienia społeczeństwa o jego problemach jest kompletnie pozbawione sensu. Ja mogę zadać pytanie czy takie książki jak "Wyspa zombie" są potrzebne? Czy warto takie kupować? Owszem, to inna perspektywa i zapewne fani tego gatunku sięgną po tę książkę, ale czy coś z niej wyniosą? Mogę się założyć, że po odłożeniu "Wyspy zombie" na półkę włączą sobie film George'a Romera lub kolejny odcinek "The Walking Dead" i powrócą do formy trupów, która prezentowana jest przeszło 40 lat.
Za przekazanie egzemplarza książki do recenzji dziękuję
Wydawnictwo
Zysk i S-ka
Data wydania
czerwiec 2015
Liczba stron
328
Ocena
3/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz