• Recenzje

    Nie boję się skrytykować beznadziejnej książki, chwalę dobrze napisane. Jestem subiektywny, nie piszę pod publikę.

  • Felietony

    Relacje z wydarzeń, porady dla początkujących i moje własne przemyślenia na temat blogosfery.

  • Gry

    Gry planszowe i karciane traktuję tak samo jak książki. To świetna alternatywa na nudne wieczory, czy spotkania z przyjaciółmi.

  • Sztuka

    Sztuka ciągle pojawia się w moim życiu pod różnymi postaciami. Chcę ją pokazać Wam w subiektywnym świetle, jednocześnie obnażając najdziwniejsze pomysły na dzieło sztuki.

29 lis 2014

0

Kamil pisze #16 Wielka relacja z pierwszego w Polsce konwentu o serialach! SERIALKON 2014. eKulturalni tu byli!


Serialkon – pierwszy w Polsce konwent o serialach odbył się 23 listopada w Krakowie w Bibliotece na Rajskiej i jej Artetece. Ryzykowny eksperyment takie głosy pojawiały się, gdy organizatorzy ogłosili swoją ideę. Zainteresowanie potencjalnych uczestników przerosło oczekiwania chyba wszystkich – ponad 800 osób zapisanych na wydarzeniu na FB, obszerny program prelekcji. W tym miejscu trzeba wspomnieć, że chętnych do wygłoszenia swojego wykładu było naprawdę sporo, a tylko nieliczni mogli wystąpić przed publicznością w niedzielę. Tego dnia było wszystko – ciekawe dyskusje, beznadziejne wystąpienia, poprzebierani maniacy, gry planszowe, różne, fanowskie rzeczy do kupienia – fan seriali mógł czuć się jak w niebie. Nasza relacja opiera się głównie na notatkach Lubej, której z tego miejsca serdecznie dziękuję :)  Na konwent docieramy około 11.20. Już przed wejściem do Arteteki można zgłosić się do punktu akredytacyjnego, jednak kilka osób mówi, żebyśmy weszli do środka, bo tam też można się zgłosić, a kolejka jest ciut mniejsza. Wchodzimy. Cztery dziewczyny siedzą za stołem i proszą do siebie. Rejestrujemy się. Dostajemy identyfikatory, na których możemy napisać swoje imię, pseudonim – co chcemy. Świetny pomysł, którego próżno szukać na innych, tego typu wydarzeniach. Po tym fancie, zostajemy zasypani informatorami, ulotkami, wizytówkami i zakładkami. Jeśli chcemy możemy uraczyć się październikowym numerem CD-Action. Lekko obładowani udajemy się do szatni, gdzie chowamy wszystkie te rzeczy, ciuchy i oznaczeni identyfikatorami chcemy udać się na pierwszą prelekcję.  Zaczepia nas Iza, koleżanka z koła naukowego, która chce zapytać o jedną z książek, którą opisywałem na blogu. Przy okazji mówi, że czyta posty i bardzo jej się podobają (BOŻE JAK MIŁO!). Po niej ustawia się kolejka moich fanów, bo nagle wszyscy mnie rozpoznają i chcą autograf.. Nie no, tak nie było, ale pomarzyć można. Wracając do Serialkonu. Udajemy się na pierwszą prelekcję, wcześniej zerkając na program i rozkład sali. Dopytujemy jedną z dziewczyn, wolontariuszkę, czy dobrze ogarniamy. Wszystko jest okej i po chwili zasiadamy na pierwszym piętrze, by posłuchać wykładu Piotra Górskiego o rosyjskiej wersji Szerloka Holmsa. Widownia spora, widać, że większość to fani najnowszej wersji przygód słynnego detektywa w wykonaniu BBC.  Sherloock!  Lekki zgrzyt na początek, bo Piotrek musi sam wszystko ogarnąć, podpiąć sprzęt, ustawić kąty, głośność itp. Po chwili męczarni przychodzi techniczny, by podpiąć jeden kabelek, za co otrzymuje niemal owacje na stojąco. Atmosfera od razu się rozluźnia, a słuchacze, w tym my, możemy posłuchać jak doszło do tego, że Rosjanie zakochali się w Szerloku. Małą dygresja – sala na pierwszym piętrze jest.. otwarta? Nie jest to osobne pomieszczenie, więc każdy kto przechodzi między piętrami może się zatrzymać i posłuchać. Z Lubą siedzimy lekko z tyłu, przez co wyraźnie słyszymy spory hałas dochodzący z góry, gdzie swoje stanowiska mają wystawcy. Jednak Piotrek zaczyna mówić do mikrofonu, przez co słychać go o niebo lepiej.  Nie jestem fanem serialowego Szerloka, lubię kreację Benedicta i interpretację książek sir Doyla. O serialu rosyjskim nigdy nie słyszałem, dlatego z dużą uwagą słuchałem tego co prelengent przygotował – jak Rosjanie poradzili sobie ze zrobieniem Anglii w Petersburgu, dlaczego rosyjski Szerlok najbardziej podoba się Królowej Elżbiecie, jakie są różnice w serialach zachodniej i wschodniej Europy. Do tego zostaliśmy uraczeni fragmentami odcinków serialu, gdzie na własne oczy mogliśmy przekonać się, jaki ten rosyjski Szerlok był. Nagradzamy Piotrka brawami i lecimy na górę.  Gdy tylko pojawił się program konwentu od razu chcieliśmy (bardziej to ja chciałem) być obecny na prelekcji Zagubieni bohaterowie niekończących się opowieści – Gra o tron prowadzoną przez – uwaga – dr hab. Izabelę Trzcińską, z naszego krakowskiego UJotu. Spodziewałem się dużej sali, bo z góry można było założyć, że zainteresowanie będzie ogromne. Niestety, gdy dotarliśmy na miejsce, okazało, że pomieszczenie jest bardzo malutkie, a miejsc siedzących dosłownie parę. Na coż, będziemy stać i jakoś damy radę. Pani doktor zaprasza nas do przodu, lekko z boku projektora, gdzie możemy usadowić się na podłodze. Dopiero z tego miejsca możemy dostrzec jak dużo ludzi przyszło. Pani Izabela okazała się niezwykle dobrze merytorycznie przygotowana – wiedziała co chciała powiedzieć, miała o tym wiedzę, a co ważniejsze – umiała ją przekazać. Dało się wyczuć, że ona po prostu robi to na co dzień, wygłaszając wykłady dla swoich studentów.   Tak. To my. Ten wykład to najlepszy wykład na jakim uczestniczyłem. Pani doktor mówiła z prawdziwą pasją, zaangażowaniem i wzbudziła ogólną sympatię tłumu. Może i mówiła oczywiste rzeczy, które początkujący fan wiedział, ale potrafiła to przekazać w taki sposób, że każdy słuchał z niezwykłym zainteresowaniem. Jej wypowiedź opierała się na serialu – różnicy między książką, przedstawieniem bohaterów, ich relacji, ubioru, marzeń i śmierci, czyli to co Martin lubi najbardziej. Jestem w trakcie lektury ostatniego, wydanego tomu, więc spojler mi nie groził, gdyż serial jeszcze do tamtych wydarzeń nie dotarł – wszystko co mówiła mówczyni było dla mnie znane i oczywiste, jednak bawiłem się naprawdę dobrze. Zaciekawiły mnie nawiązania do seriali takich jak Once upon a time, czy Lost – kto nie oglądał tego drugiego? Przecież to był światowy fenomen :D Ogólna konkluzja z tego wykładu była niezwykle interesująca. Otóż wszyscy bohaterowie Gry o tron to tak naprawdę jeden bohater zbiorowy, który jest zagubiony. Dokładnie tak jak wszystkie postaci Martina.    Tyłki i nogi lekko zdrętwiały przez tą godzinę siedzenia, więc gdy tylko prelekcja się skończyła, wystartowaliśmy do zajęcia miejsc siedzących, gdyż kolejny wykład na którym chcieliśmy być odbywał się w tej samej sali. Usiedliśmy gdzieś z tyłu, więc tłum napierał okropnie, bo okazało się, że Supernatural ma o wiele więcej fanów niż się spodziewałem – jedno jest pewne – było więcej ludzi niż na Grze o tron. Siedziałem obok najmłodszej uczestniczki konwentu Daria – która sobie spała niezwykle spokojnie (BOŻE JAKI SŁODZIAK!). Jak już wspomniałem ludzi kupa, mówczyni wydaje się młoda i lekko zdenerwowana, no ale czas zacząć.   Beznadzieja i kompletna kicha. Masakra. Żal i klapa. To tylko niektóre słowa, które oddają moje uczucia wobec tego wystąpienia. Zacznijmy od początku – prelekcja miała być o bogach i istotach mitycznych w Supernatural. I była, ale o 4 postaciach, które nic mi nie mówiły. Monika mówiła o jakiejś istocie, pokazywała jej sylwetkę w serialu i.. opisywała całą historię mitu z poszczególnych wierzeń. Dosłownie WSZYSTKO. Nikogo to tak naprawdę nie interesowało i ogarnęła nas zwyczajna nuda. Jednak nie o tym chciałem mówić. Chodzi o zachowanie mówczyni i jej grupki znajomych. Prelekcja przybrała formę rozmowy, niezwykle przerywanej dyskusji z jej koleżankami. Co chwilę pojawiały się jakieś wtrącenia, śmiechy, głupie uwagi. Wspomnę tutaj o penisach, kurwach (dosłownie tak powiedziała), wtrąceniach i zdaniach, które rozumieli tylko zagorzali fani serialu. Moje zażenowanie osiągnęło maksymalny pułap w momencie, gdy jedna z koleżanek skomentowała zdjęcie z slajdu. Zaistniałą na zdjęciu sytuację nazwała zwyczajnym ruchaniem. Miało być śmiesznie, a wyszło żenująco. Nie wspomnę o lekkim zadufaniu w swoją wiedzę Moniki, dziwnych kurwach i WTF które wtrącała oraz o kompletnym braku szacunku do swojego słuchacza. Nie czepiam się, skądże. Ja tylko stwierdzam, że przedstawienie w którym brałem udział było żenujące i mało śmieszne. Pokazało jak nie wygłaszać swojego przemówienia, jak nie zachowywać się w stosunku do słuchacza. Jeśli takich fanów ma ten serial to tylko pozazdrościć. Może i generalizuję, ale jakaś kultura obowiązuję, a takie zachowania zwykłem tępić i to bezlitośnie. Ach, byłbym zapomniał. Pozdrawiam Gosiarellę, którą zauważyłem w tłumie, a z jej miny wyczytałem, że jest tak samo zażenowana poziomem tego wystąpienia jak ja.    Po godzinie nareszcie wszystko się skończyło i mogliśmy odetchnąć. Czekamy w kolejce do ubikacji. Zaczepia nas Marianna z mojego roku, która w krótkich zdaniach wyraża swoją ocenę tego, co wydarzyło się przed chwilą. To samo zażenowanie, lekko konsternacja no i musieliśmy na chwilę zamilknąć w chwili, gdy mówczyni przechodziła obok nas. Czasu na rozmowę nie było za dużo, bo już za chwilę kolejne wystąpienia i trzeba zająć jakieś porządne miejsca. My dajemy sobie chwilę spokoju przez tą godzinę i idziemy coś zjeść. Wracamy przed 16 by zdążyć na dyskusję o Hannibalu. Nie wiem czy znacie i czytacie, ale osobiście bardzo lubię styl wypowiedzi Zwierza Popkulturalnego, którym jest Kasia Czajka. Oprócz niej w rozmowie biorą udział Ania Piotrowska z bloga Mysza Movie i Artur Nowrot. Widownia? Baardzo duża i chyba nikt nie spodziewał się tylu ludzi. Na szczęście wraz z Lubą siedzimy w wygodnych fotelach, jednak spora liczba fanów siedzi na podłodze, byleby posłuchać co można powiedzieć o tym niezwykle interesującym serialu.   Za nami był naprawdę spory tłum! Oglądaliście? Jeśli nie, polecam gorąco! Czekam z niecierpliwością na trzeci sezon. Ciężko relacjonować rozmowę trójki ludzi, którzy są fanami produkcji. Bo kto nie słyszał o Hannibalu? Ktokolwiek? Jego najnowsza ekranizacja różni się znacząco od innych, jest jakby przedstawieniem na deskach teatru, gdzie każdy gra swoją rolę z niezwykłą pasją. Dowiedziałem się jednej, bardzo ciekawej rzeczy – świat przedstawiony w serialu nie jest tym naszym , to wyimaginowany twór, w którym każdy wciela się w inną postać. To ciekawa interpretacja, doskonała do długich, wieczornych dyskusji. Ten serial trzeba obejrzeć!  Gdybyśmy mogli, zostalibyśmy na jeszcze innej dyskusji Seriale anglosaskie – UK kontra USA, gdzie udział brał Paweł Opydo, ale spodziewaliśmy się gościa, a poza tym łapało nas lekkie zmęczenie. Ruszyliśmy do szatni, ubraliśmy się i wróciliśmy do domu, rozmawiając o konwencie i serialach różnej maści. Ogólna ocena Serialkonu? Niezwykle pozytywna! Świetna organizacja, przemyślane panele, ciekawe konkursy, intersujące dyskusje. Publiczność dopisała, było nas blisko 800! Stoiska wystawców były wiecznie oblężone, stoliki do gry w planszówki zajęte, a na korytarzach mogliśmy spotkać przebranych w swoje ukochane postaci fanów. To był niezwykły konwent, który, mam nadzieję, rozrośnie się do sporych, powiedzmy 2-3 dniowych rozmiarów. Jednodniowy format jest niezwykle ciasny, bo nie sposób powiedzieć o wszystkich serialach w ciągu jednego dnia.   Wystawcy i ich konsumenci :D O czym mogliśmy posłuchać w czasie Serialkonu? Doctor Who, American Horror Story, True Detective, Downton Abbey, Wikingowie, Star Trek – to tylko niektóre propozycje. Widać, że wachlarz spory, a za rok może być tego jeszcze więcej. Wystarczy zorganizować konwent przez cały weekend, by wszyscy maniacy byli wniebowzięci. Z Lubą jesteśmy pod naprawdę sporym wrażeniem i było to niezwykłe doświadczenie. Za rok na pewno będziemy uczestnikami drugiej edycji konwentu!

Serialkon – pierwszy w Polsce konwent o serialach odbył się 23 listopada w Krakowie w Bibliotece na Rajskiej i jej Artetece. Ryzykowny eksperyment takie głosy pojawiały się, gdy organizatorzy ogłosili swoją ideę. Zainteresowanie potencjalnych uczestników przerosło oczekiwania chyba wszystkich – ponad 800 osób zapisanych na wydarzeniu na FB, obszerny program prelekcji. W tym miejscu trzeba wspomnieć, że chętnych do wygłoszenia swojego wykładu było naprawdę sporo, a tylko nieliczni mogli wystąpić przed publicznością w niedzielę. Tego dnia było wszystko – ciekawe dyskusje, beznadziejne wystąpienia, poprzebierani maniacy, gry planszowe, różne, fanowskie rzeczy do kupienia – fan seriali mógł czuć się jak w niebie. Nasza relacja opiera się głównie na notatkach Lubej, której z tego miejsca serdecznie dziękuję :)

27 lis 2014

0

!Top5 Gadżetów dla book geeka! Najlepsze prezenty pod choinkę!


Za miesiąc będzie po świętach. Zleciało, prawda? Jeszcze nie tak dawno bawiliśmy się na Sylwestrze 2013/2014, a za nieco ponad miesiąc powitamy nowy rok. Jednak zanim do tego dojdzie, najpierw zasiądziemy do wigilijnego stołu, dopełnimy tradycję i obdarujemy swoich bliskich prezentami. Jesteśmy bibliofilami. Kochamy książki. Rodzina i znajomi nie powinni mieć problemu z wybraniem idealnego, gwiazdkowego prezentu. Jednak nie samą książką człowiek żyje! Zaraz Wam to udowodnię! Przedstawiam Wam listę 5 gadżetów, które będziecie chcieli mieć w swoich domach. Koniecznie pokażcie ten post swoim bliskim!    1. Zakładki   Ja nie mogę się bez nich obyć. Mam ich w domu sporą kolekcję, jednak najfajniejsze w takim pomyśle jest to, że możecie sami takie zrobić! Dowolne kształty, ozdoby, napisy, co tylko chcecie! Zróbcie taki prezent swojemu molowi, a będzie on zachwycony!   2. Podpórka na książkę.   Bardzo fajny pomysł dla wszystkich, którzy przyjmują wszelkie, dziwaczne pozy podczas czytania. Najlepiej się sprawdza, gdy leżymy i nie musimy nadwyrężać rąk, by przewrócić kolejne kartki :D Idealne do łóżka!     3. Bookopoly  Słyszeliście o tym? Bookopoly – Monopol dla moli książkowych. W tej wersji popularnej gry można nabyć księgarnie i biblioteki, a przede wszystkim rzadkie i znane książki. Na odwrocie każdej posiadłości znajdują się różne ciekawe fakty o książkach i pisarzach. Niestety gra jest trudno dostępna, na Amazonie może udałoby się ją nabyć za około 10 zielonych. Pamiętajcie jednak, że gra jest całkowicie po angielsku. Wielka szkoda, bo popyt na taką grę byłby naprawdę spory!   4. Lampka nocna   Ile razy zdarzało się Wam zaliczyć nocki na spędzonej lekturze? Możemy sobie świecić światło do woli, ale co zrobicie jeśli dzielicie pokój z drugą osobą? Trochę nie na miejscu jest być chamską świnią i świecić, gdy inni chcą spać. Chyba że ta druga osoba wie, co z Was za mol i nie można Wam uwagi zwrócić, to co innego :D Niemniej jednak polecam taką lampkę, która ułatwi życie Wam i współlokatorowi :D  5. Inne  Nie mogłem zdecydować się na konkretne pięć, potencjalnych prezentów, bo jest ich po porostu za dużo! Tutaj znajdziecie wszystkie inne pomysły, które znalazłem, niektóre są naprawdę świetne - do wyboru do koloru :D   Kto chciałby tak oto przyodziać swojego laptopa?    Świetny!    Każdy szanujący się mol powinien taką mieć :D    To dziwne urządzenie znalazłem przez przypadek :D    Taki pendrive to ja mogę mieć :D  Na koniec zostawiłem coś z myślą o kobietach, które czytają mojego bloga. W sieci można znaleźć różne sukienki i elementy ubioru w znane postaci literackie, mapy, cytaty.. Zastanawiałyście się jednak jak byście wyglądały w sukience w książki? :D W internetach można znaleźć i takie cuda!   To dzieło niejakiego Tommy'ego Hilfirgera, warte około 300 polskich złotych. Można powiedzieć, że chciałoby się przejrzeć wszystkie te książki :D    Nie wiem ile warta, ale robi naprawdę bardzo dobre wrażenie :D   Możecie pokazać ten tekst swoim facetom, wskazać palcem na sukienkę i powiedzieć CHCĘ! Z resztą, niektóre z tych gadżetów może i są niepotrzebne, jednak WHO CARES?! Są święta! Mogę chcieć co zechcę! A Wy? Co chcielibyście znaleźć pod choinką? Może nic z tych rzeczy, a tradycyjnie - wielki stos książek? Czekam na Wasze zdanie w komentarzach
Za miesiąc będzie po świętach. Zleciało, prawda? Jeszcze nie tak dawno bawiliśmy się na Sylwestrze 2013/2014, a za nieco ponad miesiąc powitamy nowy rok. Jednak zanim do tego dojdzie, najpierw zasiądziemy do wigilijnego stołu, dopełnimy tradycję i obdarujemy swoich bliskich prezentami. Jesteśmy bibliofilami. Kochamy książki. Rodzina i znajomi nie powinni mieć problemu z wybraniem idealnego, gwiazdkowego prezentu. Jednak nie samą książką człowiek żyje! Zaraz Wam to udowodnię! Przedstawiam Wam listę 5 gadżetów, które będziecie chcieli mieć w swoich domach. Koniecznie pokażcie ten post swoim bliskim!

25 lis 2014

0

Kamil gra #8 Apacze i Komancze. Zostań władcą prerii!


Czy to na lekcjach historii czy różnorakich westernach stykamy się z Indianami i ich krwawą i smutną historią. Żyjący w zgodzie z naturą, z niesamowitym szacunkiem podchodzili do natury i jej darów. Ich rytuały przeszły do legendy. Dzieciaki na balach przebierańców często noszą (zwłaszcza przedstawiciele płci brzydkiej) indiańskie stroje, kołczany, pióropusze i wydają przy tym dziwaczne okrzyki, podkreślając to wszystko tańcem wokół wyimaginowanego ogniska. Gra planszowa Apacze i Komancze pozwala nam wcielić się w rolę przywódcy małej grupy Indian, którzy pragną rozwijać swój obóz w małą społeczność, z dala od problemów i ludzi Wschodu. Apacze i Komancze to gra strategiczna, która wymaga od nas skupienia, przewidywania i dobrej organizacji. Jak wygląda mechanika gry? Zapraszam do lektury.  Jesteś indiańskim wodzem, który walczy o dominacje na prerii. Twoim głównym zadaniem jest zdobywanie zasobów, budowa tipi oraz czółen, które pozwolą Ci zdobyć przewagę nad przeciwnikami. Wygrasz tylko i wyłącznie swojej strategii, która pozwoli Ci zgromadzić najwięcej zwierząt na Twoich terenach. Jednak żeby je zdobyć potrzebujesz ludzi - swoich Indian, którzy wybudują tipi i czółna, czym zaznaczysz, do których terenów rościsz sobie prawa.  Ilustracja na okładce zachęca i pobudza wyobraźnię o epickich walkach o terytorium i niesamowitej przygodzie jaką przeżyjemy. W środku zastajemy kafelki (bardzo popularna w ostatnich czasach forma gier, będąca zaświadczeniem o różnorakich typach rozgrywki) na których znajdują się trzy obszary - góry, w których znajdziemy indyki, prerie z bizonami i rzeki z pstrągami. Indian imitują kolorowe sześciany, które niezbyt wiernie oddają ich wygląd. Mamy oczywiście tabliczki z tipi i czółnami, które są i nie wzbudzają większych emocji. Najważniejsza jest plansza na której będziesz zaznaczał swoje akcje - takich w ciągu Twojej rundy możesz zrobić 4 na 6 możliwych, przy czym obowiązkowym jest wprowadzenie nowej tabliczki do gry.   Przedzierając się przez kolejne zdania instrukcji można się lekko pogubić w nadmiarze możliwości i ogólnych zasad, dlatego przyjęliśmy znaną wszystkim zasadę wyjdzie w grze. Jak się później okazało rozgrywka nie jest trudna, tylko trzeba w nią wsiąknąć i podejść z odpowiednim nastawieniem, Nie będziesz walczył z innymi graczami, chyba że o zasoby, przy czym każdy coś tam dostanie, nawet jeśli jesteś czwarty w kolejce. Oczywiście, każdy powinien dążyć do rozbudowy swoich tipi i czółen, jednak najważniejszą akcją w grze jest wprowadzanie Indian. Tylko dzięki nim zyskujesz przewagę i dlatego musisz bardzo rozsądnie wybrać ich ilość. Tutaj nie chodzi tylko o budowę i zdobywanie terenu, ale o wyprzedanie przeciwnika, kombinowanie w taki sposób by ten zdobył jak najmniej surowców.  A tych ubywa z każdą turą - na głównej tabliczce widnieją wszystkie koszta związane z ruchem, kupowaniem tipi, Indian oraz czółen. Wszystko ma swoją cenę i musisz wykazać się iście ekonomiczną precyzją w doborze mieszkańców jak i zasięgu terytorialnym. W Apaczach i Komanczach żadne ze zwierząt nie jest priorytetem, najlepszym wyjściem jest mieć wszystkich po trochu, by w ostatecznym rozrachunku zostawić daleko w tyle swoich przeciwników. Jak już wspomniałem nie ma tutaj żadnych potyczek między graczami, więc gra przypomina trochę grę typu area control, w której musisz skupić się na kontrolowaniu terenu.   Gra kończy się wraz z ostatnią tabliczką, przy czym jej długość zależy od graczy, którzy uczestniczą w rozgrywce. W dwuosobowej grze bawiliśmy się około 35 minut, jednak trzeba podkreślić, że z początku musieliśmy zrozumieć poszczególne zasady, które wkrótce stały się bardzo proste. Tutaj pojawia się pytanie czy informacja na pudełku, mówiąca, że gra jest przeznaczona dla osób od 10 roku życia jest prawdziwa. Skłaniałbym się ku opcji, że lepiej podwyższyć ten wiek przynajmniej do 15, bo Apacze i Komancze to gra, w której liczy się strategiczne myślenie, obranie jakiejś taktyki, a grubsza możemy przyjąć, że młodszym dzieciakom zależy na rozrywce i ubijaniu przeciwników :)  Technicznie rzec biorąc, gra jest wydana solidnie - kafelki, tabliczki z tipi oraz czółnami, kolorowe bloczki - wszystkie te elementy wydają się trwałe, które będą nam służyć długi czas. Ilustracje są ładne, a mnie najbardziej rozbawił żubr/bizon, który spogląda na nas z dna pudełka - no jak żywy z jakiejś staroamerykańskiej prerii.   Kończąc, muszę przyznać, że Apacze i Komancze idealnie wpasowały się w moje upodobania - kombinowania, zmyślna taktyka - po kilku partiach można jednak poczuć lekkie znużenie, dlatego warto tą grę dawkować sobie w odpowiednich dawkach. Nie nastawiajcie się na fajerwerki - to gra dobra, jednak czegoś tutaj brakuje do pełni szczęścia. To ciekawa pozycja dla początkujących strategów, którzy chcą poćwiczyć przed prawdziwymi wyzwaniami. Mimo nikłej interakcji miedzy graczami gra może wydawać się trudna, jednak walka o tereny pokaże jest prawdziwym władcą prerii.
Czy to na lekcjach historii czy różnorakich westernach stykamy się z Indianami i ich krwawą i smutną historią. Żyjący w zgodzie z naturą, z niesamowitym szacunkiem podchodzili do natury i jej darów. Ich rytuały przeszły do legendy. Dzieciaki na balach przebierańców często noszą (zwłaszcza przedstawiciele płci brzydkiej) indiańskie stroje, kołczany, pióropusze i wydają przy tym dziwaczne okrzyki, podkreślając to wszystko tańcem wokół wyimaginowanego ogniska. Gra planszowa Apacze i Komancze pozwala nam wcielić się w rolę przywódcy małej grupy Indian, którzy pragną rozwinąć swój obóz w małą społeczność, z dala od problemów i ludzi Wschodu. Apacze i Komancze to gra strategiczna, która wymaga od nas skupienia, przewidywania i dobrej organizacji. Jak wygląda mechanika gry? Zapraszam do lektury.

22 lis 2014

0

Lubisz zombie? To książka dla Ciebie!



Bum na żywe trupy wciąż trwa i nie zanosi się, by coś zagroziło jego pozycji światowego fenomenu. Najpierw był wysoko oceniany komiks Roberta Kirkmana, później powstał bardzo dobry serial, którego piąty sezon właśnie trwa. Różnić pomiędzy nimi sporo, zarówno w kreacji postaci jak i opisywanych wydarzeniach, jednak fanów to nie zraża, bo obie historie wzajemnie się uzupełniają i dają pełniejszy obraz skali wydarzenia. Z zombiakami jest tak, że albo je polubisz albo nie. Innej opcji nie ma. Jeśli jesteś ich fanem połkniesz wszystko co z nimi związane i będziesz się cieszył, że dostałeś coś nowego, jakąś nową opowieść i nie będzie dla Ciebie ważne kto to napisał - żywe trupy zapewniają niezłą zabawę. Osobiście lubię te stwory i historie z nimi związane, jednak prawdziwych emocji dostarczają gry z ich udziałem - tam to dopiero można się przestraszyć! Wydawnictwo SQN ponad dwa tygodnie wydało drugą część Upadku Gubernatora, niejako kończąc pewien rozdział w tej powieści. Zapraszam na recenzję!   Czytelnicy książek Jaya Bonansinga wiedzą, że akcja toczy się z kompletnie innej perspektywy niż mieliśmy do czynienia w komiksie czy serialu. Wszystko widzimy i przeżywamy dzięki Philipowi Balke'owi, czyli nie komu innemu jak słynnemu Gubernatorowi - to on przeszedł drogę przez śmierć by powołać do życie małą mieścinę - Woodbury, oazę spokoju i kawałek normalnego życia dla wszystkich szczęśliwców, którzy przeżyli epidemię. W poprzedniej części Upadku Gubernatora spotkała tragiczna męczarnia, po której został pozostawiony na pewną śmierć - dzięki lojalnym mieszkańcom udaje mu się wyjść z beznadziejnej sytuacji względnie całym. Jednak po tym wydarzeniu coś się zmieniło. Blake umarł, pozostawiony na pastwę Gubernatora, który przy życiu trzyma niewyobrażalna chęć zemsty.   Drugim głównym bohaterem jest Lilly - kobieta, która kilka miesięcy wcześniej chciała obalić wodza i jego rządy, a która teraz jest mu lojalna aż do śmierci. To ona dowodzi mieszkańcami miasteczka, kiedy Gubernator dochodzi do siebie. To ona jest uczestniczką makabrycznego planu zarządcy i chcąc czy nie stanie w obliczu niewypowiedzianej tragedii. Autor w poprzednich częściach przyzwyczaił nas do psychologicznej analizy zachować bohaterów - tak i tutaj mamy zapis wszystkich myśli jakie im chodzą po głowach. Tylko Gubernator pozostaje zagadką, która sami musimy rozwiązać - wszyscy inni jasno określają swoje zamiary, wiemy co czują, co przeżywają, jakie mają plany na przyszłość. W obliczu ataku żywych trupów mogłoby się wydawać, że takie przerywniki spowalniają akcję, jednak są one utrzymane w pośpiesznej, niemalże panicznej atmosferze, przez co dodatkowo odczuwamy strach przed zombiakami.  Nieco niezrozumiała jest dla mnie pewna powtarzalność, której w łatwy sposób można by było uniknąć. Wiadomo - ciemne zaułki, korytarze skąpane w gęstym mroku - oznaczają tylko jedno. Jednak wszystkie akcje bohaterów, ich bohaterskie zrywy zawsze kończą się tak samo i tutaj nie będę Wam zdradzał jak. Po pewnym czasie sami możemy się domyślić co się stanie i to z niezłą dokładnością, bo autor ma czasem dziwną tendencję do spojlerowania - no może nie w czystej postaci, ale niejako zapowiada wydarzenia, zapewne w celu podkręcenia atmosfery i wzbudzenia naszej ciekawości - ja takich zabiegów po prostu nie lubię.  Główna akcja książki dzieje się wokół dwóch, dla mieszkańców Woodbury kluczowych wydarzeń, które zmienią ich społeczność na zawsze, Od drugiej części powieści wyczuwamy pewną zmianę w ich zachowaniu i stosunku do Gubernatora, tutaj autor naprawdę dobrze opisuje zależności w małych grupkach i jak strach przed jednym człowiekiem może sparaliżować całą społeczność. Stojąc w obliczu zagrożenia umarlakami zawsze wybierzemy mniejsze zło, zwłaszcza gdy druga osoba ma na nas ogromny wpływ i karmi nas swoimi kłamstwami - katastrofa nadciągnie prędzej czy później. Od początku książki jesteśmy na nią przygotowywani i tak naprawdę akcja rozwija się dopiero w jej drugiej części.  Autor Upadku Gubernatora sili się na zaskakujące (w jego mniemaniu) zwroty akcji - jest ich naprawdę sporo, wszelkie sytuacje w jakich są stawiani poszczególni bohaterowie zmieniają się jak w kalejdoskopie. Nieraz można się w tym wszystkim pogubić, zwłaszcza gdy są one niewyjaśnione, a dzielni bohaterowie zmieniają swoje zachowanie o 180 stopni. Trochę razi traktowanie po macoszemu innych postaci, zwłaszcza tej drugiej strony - tak po prawdzie po obu mamy tyle trupów co w żadnej innej części przygód Gubernatora i  nie mówię tutaj o zombie.   Niemniej jednak książkę czyta się bardzo dobrze, a kartki same się przewracają. Czytelnik jest dogłębnie wprowadzany w omawianą sytuację, wie z czym ma do czynienia, a bohaterowie są dobrze skonstruowani. Jesteśmy karmieni informacjami i tylko my wiemy co czeka naszych herosów tuż za rogiem. Akcja pędzi niczym rozpędzony japoński pociąg, a fabuła biegnie niezwykle szybko i widowiskowo. Co ciekawe w tej części mamy więcej opisów uczuć i zachowań bohaterów niż samych dialogów - co nie zmienia faktów, że Upadek Gubernatora czyta się niezwykle szybko.  Pozycja absolutnie obowiązkowa dla wszystkich fanów zombie. Upadek gubernatora to kawał dobrego horroru w znanym nam stylu Jaya Bonansingi - malownicze opisy flaków, mózgów, fontann krwi i rozkładającego się mięsa atakują nas ze wszystkich stron, powodując obrzydzenie i mdłości. Te właśnie opisy są najmocniejszą stroną książki, to one stanowią fundament tej książki i to one wyznaczają niezwykle wysoką jakość opowieści. Jeśli szukacie prezentu dla fana umarlaków - ta pozycja wywoła na jego twarzy wielki uśmiech!  Za kolejne spotkanie z psychopatycznym Gubernatorem dziękuję SQNBum na żywe trupy wciąż trwa i nie zanosi się, by coś zagroziło jego pozycji światowego fenomenu. Najpierw był wysoko oceniany komiks Roberta Kirkmana, później powstał bardzo dobry serial, którego piąty sezon właśnie trwa. Różnić pomiędzy nimi sporo, zarówno w kreacji postaci jak i opisywanych wydarzeniach, jednak fanów to nie zraża, bo obie historie wzajemnie się uzupełniają i dają pełniejszy obraz skali wydarzenia. Z zombiakami jest tak, że albo je polubisz albo nie. Innej opcji nie ma. Jeśli jesteś ich fanem połkniesz wszystko co z nimi związane i będziesz się cieszył, że dostałeś coś nowego, jakąś nową opowieść i nie będzie dla Ciebie ważne kto to napisał - żywe trupy zapewniają niezłą zabawę. Osobiście lubię te stwory i historie z nimi związane, jednak prawdziwych emocji dostarczają gry z ich udziałem - tam to dopiero można się przestraszyć! Wydawnictwo SQN ponad dwa tygodnie wydało drugą część Upadku Gubernatora, niejako kończąc pewien rozdział w tej powieści. Zapraszam na recenzję!

20 lis 2014

0

Z czym kojarzy Ci się Okrągły Stół?



Czy ktokolwiek z Was słyszał o królu Arturze? Nie, nie.. to złe pytanie. Ekhem! Czy ktokolwiek z Was nie miał styczności z wielkim królem Arturem, Merlinem, Lancelotem, Tristanem, Camelotem czy Excaliburem? Wątpię. Już od najmłodszych lat słyszymy o dzielnym młodzianie, który jako jedyny wyciągnął miecz ze skały, a później, przy pomocy potężnego czarodzieja, rządził swoim królestwem, będąc sprawiedliwym i szanowanym władcą. Motyw króla był wykorzystywany w literaturze setki razy, w kinematografii nie da się zliczyć różnorakich kreacji czarodzieja Merlina, dzielnego Lancelota, a poszukiwania Świętego Grala i dyskusje czym on tak naprawdę jest były poruszane dziesiątki razy. Główne dzieło, z którego czerpią wszyscy na świecie jet niezrozumiałe dla współczesnego świata - 800 stronicowa książka napisana w 1485 roku przez sir Thomasa Malory'ego jest pełna długich opisów walk rycerskich, wątki często są niedokańczane, a uśmiercone postaci nagle pojawią się kilka stron dalej całkiem zdrowe i szczęśliwe. Z legendą Le Morte d'Arthur, bo taki tytuł nosi owo dzieło, spróbował się zmierzyć Peter Ackroyd, nadając mu współczesnej, dramatycznej natury. Jak mu wyszło? Zapraszam na recenzję.

18 lis 2014

0

Kolejny numer Fanbooka już w kioskach!


Tak jak powyżej, nowy numer Fanbooka można znaleźć w kioskach już od wczoraj. Jednak czy tylko mi się wydaję, że na ten numer czekałem o jeden miesiąc więcej niż zwykle? Do końca nie jestem pewny, może Wy wyprowadzicie mnie z błędu. W poniedziałek nie mogłem go nigdzie znaleźć, dlatego dzisiaj skoro świt, koło 11 (dla studenta to i tak dość wcześnie!) poszedłem przed zajęciami do kiosku i nabyłem swój egzemplarz. Pierwsze wrażenie - ta sama faktura papieru i cena. Ale czy coś się zmieniło od pierwszego numeru? Raczej nie, jednak zapraszam Was na krótki przegląd zawartości nowego numeru czasopisma.     Od pierwszej strony krzyczy do nas informacja o (kolejnym) konkursie na najlepszego blogera 2014 roku. Piszę kolejny, bo co strona czy magazyn to pod koniec roku mamy do czynienia z różnymi plebiscytami na najlepszą książkę/autora/wydarzenia/premierę/debiut/blogera/recenzję roku. Czym różni się ten wymyślony przez redakcję Fanbooka? Na swojego ulubionego blogera nie można głosować przez Internet, tylko trzeba wysłać na odpowiedni adres odpowiedni głos. Pomysł ciekawy, zważywszy, że można uniknąć oszustów, którzy założyliby masę fikcyjnych kont mailowych i głosowali na siebie (tak, znam takie przypadki) czy robili wydarzenia na FB, żeby głosować właśnie na nich. Fanbook odcina się od tego typu zagrywek i stara się byśmy ruszyli tyłki sprzed laptopa, oderwali się na chwilę od książki i wysłali do nich swój głos. Oczywiście może zdarzyć się (pomysł Lubej) że wykupimy cały nakład w kiosku i będziemy wysyłać kartki z głosami, podpisane na inne nazwiska (dobra, to mój pomysł :P) i tak można dorobić się zwycięstwa. Mam jednak nadzieję, że nikt tak nie zrobi i wszystko odbędzie się uczciwie, zwłaszcza, że nagrody są niezwykle kuszące :D  Jakiś inny konkurs? Jest na najlepszą recenzję książki, do której chętnie wracamy. Oczywiście taki tekst nie może przekroczyć 2000 znaków.  Oczywiście, jak wymieniłem wyżej, jest i konkurs na najlepszą książkę roku 2014 - każdy może nadesłać swoją RECENZJĘ O OBJĘTOŚCI MAX 500 ZNAKÓW (jak ludzie, pytam się jak?!) do 31 grudnia. Do wygrania, a jakże książki. W numerze mamy też rozwiązanie konkursu na najlepsze książki dla kobiet - gratuluję wszystkim zwycięzcom, a raczej zwyciężczyniom.  Dział taki jak Blogerzy polecają znalazł się i w tym numerze, jednak można dojść do jednego, pozytywnego wniosku - poziom nadesłanych recenzji znacząco różni się od tych pierwszych, które pisali jacyś prawdziwi grafomanii bez pomysłu na tekst. Tak moi Drodzy, jest lepiej i recenzje czyta się z większą przyjemnością. Szkoda, że w gronie różnych blogerek jest tylko jeden bloger..  Jak zwykle denerwują mnie teksty Lubomira Bakera, który w jednym stwierdza, że nie lubi powieści krótszych niż 350 stron, bo nie lubi gdy przyzwyczai się do bohatera i nagle ta więź i szansa na bliższą znajomość zostanie mu zabrana. Czyli mam rozumieć, że autor nie lubi takich klasyków jak Mały Książe, Duma i uprzedzenie, Folwark Zwięrzęcy, Rok 1984, Wielki Gatsby, Dziady czy Kamienie na szaniec? Argumentacja słaba, jak cały tekst, chociaż każdy może odbierać lekturę na swój, własny sposób. W jednym się z nim zgadzam - tak samo nienawidzę Doskonałego Damianka z serii o Koszmarnym Karolku, serii w której się zaczytywałem po kilka razy jako mały brzdąc.  Bardzo spodobały mi się wywiady, zwłaszcza z Panem Marianem Zacharskim, Marcinem Wrońskim (świetnie opowiada o swojej karierze) i z Jonem Ronsonem autorem książki Czy jesteś psychopatą? Przez ten wywiad z wielką chęcią przeczytałbym książkę :) Natomiast już od dłuższego czasu zabieram się za książki Pana Wrońskiego, ale ciągle cierpię na brak czasu, na półkach czeka na mnie zbyt dużo książek i tak smutno zawodzą przeczyytaj mniee, teraz mnie...!  Bardzo spodobał mi się artykuł 10 najbardziej szkodliwych książek dla przyszłych pisarzy. Pomysł bardzo ciekawy, a i książki przednie. O co chodzi? Są książki, których początkujący pisarze nie powinni czytać, bo zechcą pisać w sposób, jaki przedstawił to ktoś inny i wyszedł mu z tego całkiem popularny klasyk. W zestawieniu takich książek znajdziemy Władcę Pierścieni, Komu bije dzwon Hemingwaya, Władcę much czy Krwawy południk McCarthy'ego. Strzeżcie się więc, wszyscy debiutanci! Takie same odczucia mam względem tekstów i artykułów o fanfikach, fandomach i ich twórcach. Można się naprawdę sporo dowiedzieć, jeśli ktoś nie siedzi w temacie i nie wie o co chodzi. Jeśli będziecie chcieli kiedyś przeczytać coś nowego, przygody Waszych ulubionych bohaterów zakończyły się w sposób niesatysfakcjonujący - przeczytajcie ten artykuł i zanurzcie się w świat twórczości takich samych fanów jak Wy.  To tyle. Cena bez zmian, faktura papieru bez zmian, jakość zdjęć bez zmian. Na plus jest mniejsza ilość literówek i błędów, które w poprzednich numerach były dość nagminne. Nie pozostaje mi nic innego jak zachęcić Was do lektury i życzyć powodzenia w konkursie na najlepszego blogera - niech zwycięży najlepszy!
Tak jak powyżej, nowy numer Fanbooka można znaleźć w kioskach już od wczoraj. Jednak czy tylko mi się wydaję, że na ten numer czekałem o jeden miesiąc więcej niż zwykle? Do końca nie jestem pewny, może Wy wyprowadzicie mnie z błędu. W poniedziałek nie mogłem go nigdzie znaleźć, dlatego dzisiaj skoro świt, koło 11 (dla studenta to i tak dość wcześnie!) poszedłem przed zajęciami do kiosku i nabyłem swój egzemplarz. Pierwsze wrażenie - ta sama faktura papieru i cena. Ale czy coś się zmieniło od pierwszego numeru? Raczej nie, jednak zapraszam Was na krótki przegląd zawartości nowego numeru czasopisma.

15 lis 2014

0

Kamil pisze #15 5 zasad, które musi przestrzegać każdy, szanujący się bloger. I swoich czytelników też.


Niedawno wybuchła kolejna afera w naszej wspaniałej blogosferze. Chodzi o tekst jednego z pisarzy, który skrytykował.. hym, chyba to za mało.. ZMIESZAŁ Z BŁOTEM niektóre blogerki i ich recenzje książki jednej z polskich debiutantek. Dla wszystkich, którzy są w temacie i go śledzą, sprawa wydaje się jasna - jak można polecać istny chłam i stek bzdur, dyrdymałów, które jakaś kobieta postanowiła przelać na papier i wydać jako książkę? Komentarzy pod postem cała masa - niektórzy się bronią inni postanowili dzielnie znieść wszystkie obelgi i oceny ich recenzji, byle tylko sprawa przycichła. Taka mała dygresja - nie zauważyliście może ostatnio, że wszelkie afery, kłótnie i inne tego typu smaczki są coraz częściej obecne w naszej blogosferze? Czyżby limit za cały rok nie został wyczerpany i wszystko kumuluje się pod jego koniec? Muszę podziękować autorowi tego tekstu, ponieważ natchnął mnie tak bardzo, że pomysł na ten tekst skrystalizował się w mojej głowie zaraz po przeczytaniu felietonu. Jednak powiem Wam w sekrecie, że już od dawna część tego posta została napisana, reszta czekała na przypływ weny. Blogerze książkowy, czy przestrzegasz wszystkich zasad?

13 lis 2014

0

NOWY CYKL! Kamil sztukuje #1 Twory ludzkiego ciała.


Sztuka potrafi być dziwna. Potrafi zaciekawić, zniesmaczyć, zastanowić, zainteresować, obrzydzić, zdegustować. Współczesna sztuka to kompletnie inna bajka. Nie mamy już typowych obrazów, rzeźb - mamy instalacje. Zawirowań i dyskusji na temat kierunku rozwoju sztuki jest bez liku - można się zastanawiać do czego to wszystko zmierza, jednak artyści robią swoje i wymyślają coraz to dziwniejsze dzieła sztuki. Ja sam się zastanawiałem nad tym problemem, a szalę goryczy (i śmiechu) przepełniły zajęcia, na które uczęszcza Luba -  właśnie o sztuce współczesnej. Wpadłem na pomysł, który nie miałby prawa istnienia bez jej pomocy - przybliżyć Wam najbardziej pokręcone, ciekawe i szokujące dzieła. Nie mam na celu ośmieszenia kogokolwiek, a w sposób subiektywny opisać poszczególne obrazy, rzeźby i instalacje. Postanowiliśmy, że raz na miesiąc wybierzemy 5 przykładów, opartych na jednym temacie, który sami określimy. Zainteresowani? 

10 lis 2014

0

Co byś zrobił, gdybyś był jedynym człowiekiem na Marsie? Andy Weir "Marsjanin" [przedpremierowo]


  Andy Weir napisał książkę inną niż wszystkie. Marsjanin jest jedyny w swoim rodzaju. Marsjanin, mimo swoich wad wciąga i wzbudza różnorakie uczucia. Ciężko opisywać taką książkę, gdy się człowiek nie zna na kosmicznych podróżach, wszystkich tych procedurach i skomplikowanych mechanizmach. Jedno jest pewne - wiele z tej książki się dowiedziałem o przestrzeni pozaziemskiej i naszym czerwonym przyjacielu. Dlaczego zdecydowałem się na tą lekturę? Tematyka inna niż wszystkie, no i okładka, która bardzo mi się podoba. Szczerze? Nastawiałem się, że to będzie najlepsza książka, jaką miałem przyjemność czytać w tym roku. Czy słusznie?    Mark Watney ma przesrane. Jako uczestnik misji Ares 3 miał być jednym z pierwszych ludzi na Marsie. Teraz wie, że będzie pierwszym, który tam umrze. W skutek burzy piaskowej jego kompani uznali go za zmarłego i szybko ewakuowali się z czerwonej planety, pozostawiając na niej ciało Marka. Ten jednak żyje i pozostawiony na pastwę losu musi sobie radzić. Marsjanin pokazuje nierówną rywalizację człowieka z surowymi warunkami Marsa. Ta książka jest o przetrwaniu i niezwykłemu instynktowi człowieka - mimo że jest skazany na śmierć, będzie walczył do końca.  Zacznijmy od kilku aspektów, na które warto zwrócić uwagę. TO NIE JEST KSIĄŻKA DLA KAŻDEGO! Trzeba w nią wejść, zrozumieć, przyzwyczaić się i dać szansę. Moje pierwsze słowa po kilku stronach powieści? Boże! To on tak cały czas będzie mówił i mówił? Mogłoby się wydawać, że tak będzie wyglądać ta książka - będzie swoistym dziennikiem, zapisem poszczególnych dni.. przepraszam, solów na Marsie, podczas których Mark będzie robił wszystko by przeżyć. Na szczęście autor wprowadza później pewne modyfikacje, które ułatwiają lekturę, a akcja zaczyna nabierać rumieńców. Nie do końca lubiana przeze mnie narracja pierwszoosobowa początkowo dała mi w kość i nie mogłem się do niej przyzwyczaić, jednak gdy już wsiąknąłem w przygody astronauty, poszło jak z płatka.  Po drugie, lub po trzecie - Mark jest inżynierem, botanikiem, astronautą, znającym od podszewki wszystkie procesy chemiczne i fizyczne, które są niezbędne do życia, wytwarzania ciepła, otrzymywania wody, wodoru, spalania hydrazyny, otrzymywania nawozu i pielęgnowania roślinek na Marsie (!). Specjalistyczny język często przywołuje na myśl teksty naukowe, z którymi przeciętny czytelnik nie chciałby mieć nic wspólnego. Mamy tutaj naprawdę sporą liczbę skomplikowanych obliczeń, przeliczeń, i wszystkich innych -liczeń. Mark musi liczyć, a pierwsza zasada matematyki mówi - umiesz liczyć? licz na siebie! I właśnie tak nasz dzielny astronauta robi, bo tak naprawdę nie ma wyboru - jest pozostawiony sam sobie, nie ma z nikim kontaktu, a NASA nawet nie wie, że żyje.   Można by było powiedzieć, że powyższe zabiegi pisarskie znacząco spowolnią akcję, a cała fabuła będzie opierała się na czytaniu przez nas zapisów co Mar zrobił poszczególnego sola, co obliczył i co spieprzył. Andy Weir jednak tak umiejętnie prowadzi nas przez karty tej historii, że nie ma tutaj czasu na nudę (no dobra, może momentami jest), a z każdą kolejną stroną jest coraz lepiej. Dla zwykłego zjadacza chleba będzie bardzo ciężko wyobrazić sobie to, co mówi Mark - wszystkie te urządzenia, maszyny, skafandry, jego wynalazki i uproszczenia - nieraz miałem wrażenie, że myślę o czymś innym, a w rzeczywistości autor opisywał coś innego. Wszyscy znamy z TV obrazki startujących rakiet, które później odłączają się od satelitów i spadają, by te drugie mogły wykonać swoje misje. Jednak wewnątrz tych ustrojstw jest pełno, specjalistycznego sprzętu, wartego tyle kapuchy, że w głowie nam się to nie mieści. Momentami była to dla mnie trudna lektura i właśnie takie fragmenty po prostu omijałem.  Najjaśniejszym i zarazem najlepszym punktem tej historii jest główny bohater. Mark Watney to naprawdę w porządku gość. Nie panikuje, nie umiera ze strachu, wszystko przyjmuje ze stoickim spokojem i można przypuszczać, że nie wie co to zniechęcenie. Mark to człowiek z ogromnym poczuciem humoru i dystansem do siebie - podczas lektury niejednokrotnie się uśmiechniecie z żartów i ciętych ripost astronauty. Gość przyjmuje do wiadomości, że może zginąć, jednak wcale się tym nie przejmuje - został nauczony radzenia sobie w każdej sytuacji, a to że jest niezwykle bystry pomoże mu w niejednej przygodzie. Ciężko opisywać swoje wrażenia z lektury, zwykle jest tak, że możemy sobie wyobrazić miejsce akcji, wsiąknąć w jego atmosferę, poczuć klimat. A tutaj? Cóż my wiemy o Marsie? Wyobrażacie sobie, by ktokolwiek z nas mógł tak kiedykolwiek wylądować? Jak to jest chodzić w niżej grawitacji niż nasza, ziemska? Nie powiem, jestem tego bardzo ciekawy, jednak takie myśli aż przytłaczają.  Jaki jest Marsjanin? Amerykański. To chyba dobre słowo. W skrócie mówiąc, to idealny scenariusz na film, nakręcony z wielkim rozmachem i niezwykłymi efektami specjalnymi. Ostatnimi czasy Hollywood bardzo polubiło filmy o kosmicznych podbojach, trudnych sytuacjach i kierunku naszych ekspansji. Marsjanin to idealny materiał na taki właśnie film - niezwykle patriotyczny, o sile amerykańskich obywateli, którzy w obliczu zagrożenia życia pojedynczej jednostki potrafią się zjednoczyć i dać nadzieję. Jak to zwykle bywa trafią się niezwykle szczęśliwe zbiegi okoliczności, nieprzewidziane trudności i tylko Marsjan brakuje. Patos będzie bił po oczach w tym filmie i na pewno się o tym przekonacie 4 listopada 2015, kiedy to odbędzie się premiera filmu na podstawie tej książki. Ja i tak się wybiorę, bo jestem ciekawy ja Scott poradzi sobie z pewnymi, ciężkimi do rozgryzienia kwestiami, które trudno będzie przedstawić dla zwykłego kinomana.  Podsumowując, Marsjanin będzie nie lada gratką dla fanów podróży w kosmos i podboju jego przestrzeni. Wszyscy, którzy uwielbiają matematyczno-fizyczno-chemiczne obliczenia, terminologie i zaawansowane sprzęty, warte kupę hajsu będą wniebowzięci. I to dosłownie. To będzie dla nich naprawdę niesamowita lektura. Pozostali, którzy na co dzień mają gdzieś co dzieje się wysoko na niebie, mogą czuć się przytłoczeni i po pierwszych stronach rzucą książką w kąt. Jedyne co może Was na dłużej zatrzymać to główny bohater, którego naprawdę polubiłem i było żal z nim się żegnać. Dajcie szansę tej książce, wsiąknijcie w nią, poczujcie tą atmosferę, poczujcie się, jakbyś to Ty tam był. Bo co byś zrobił, gdybyś był jedynym człowiekiem na Marsie, opuszczony przez wszystkich
Andy Weir napisał książkę inną niż wszystkie. Marsjanin jest jedyny w swoim rodzaju. Marsjanin, mimo swoich wad wciąga i wzbudza różnorakie uczucia. Ciężko opisywać taką książkę, gdy się człowiek nie zna na kosmicznych podróżach, wszystkich tych procedurach i skomplikowanych mechanizmach. Jedno jest pewne - wiele z tej książki się dowiedziałem o przestrzeni pozaziemskiej i naszym czerwonym przyjacielu. Dlaczego zdecydowałem się na tą lekturę? Tematyka inna niż wszystkie, no i okładka, która bardzo mi się podoba. Szczerze? Nastawiałem się, że to będzie najlepsza książka, jaką miałem przyjemność czytać w tym roku. Czy słusznie?


8 lis 2014

0

Jak się ma twój ból?


Znacie film pod tytułem Leon Zawodowiec? Ba, pewnie, że słyszeliście. Ale czy zastanawialiście się o czym tak naprawdę jest ta produkcja? Mamy płatnego morderce, który jak każdy morderca jest bezwzględny, okrutny i nie zawaha się przed niczym. Ale co będzie gdy się zestarzeje? Co się z nim stanie, gdy nie będzie nikomu potrzebny? Książkę Garniera Jak się ma twój ból? odkryłem na Targach Książki w Krakowie, a która była mi niezwykle mocno polecana przez osoby, które miały jej lekturę za sobą. Za każdym razem słyszałem, że to bardzo podobna historia jak wspomnianego wyżej Leona. Napaliłem się ogromnie, chciałem przeczytać ją, gdy tylko skończę Chłopców 3 Ćwieka. Wiecie co? Już nigdy Wam nie zaufam.    Cóż mogę Wam opowiedzieć o fabule tej książki? Mamy tutaj podstarzałego tępiciela szkodników - Simona, który nie widzi nic poza swoją pracą. Ma swoje nawyki, bez których jego praca nie ma sensu, celebruje najważniejsze momenty z niezwykłą pieczołowitością, a jednocześnie ma świadomość zbliżającego się końca. Otrzymuje kolejne zlecenie i postanawia, że to będzie jego ostatnim. Przypadkowo trafia na Bernarda - dziecko w ciele mężczyzny, niezwykle naiwnego i idiotycznego mężczyzny, to warto podkreślić. Niektóre jego wybory były pozbawione sensu, idyllicznie naiwne i spontaniczne - trzeba mu przyznać, że może nieźle zirytować czytelnika swoją postawą, jednak z drugiej strony każdy by się z nim zaprzyjaźnił.  W Jak się ma twój ból? znajdują się dwa elementy, które już na starcie stanowczo obniżają ocenę książki. Pierwszy z nich, widoczny już od pierwszych stron - zakończenie historii mamy na samym początku. Może myślę prostolinijnie, i niektórzy mogą argumentować, że to wcale nie musiał być koniec, że to alternatywna historia, która mogła (tylko mogła) się wydarzyć. Ja jednak jestem prostym czytelnikiem, przyzwyczajonym do zagadek i napięcia, a to zostało mi zabrane już na początku, przez co nie miałem dobrych myśli co do mojej przyjaźni z tą książką. No jak można umieszczać rozwiązanie historii na samym początku? No jak?! Przecież to zabiera całą przyjemność czytania! Owszem, znajdą się tacy, którzy powiedzą, że uwielbiają taki zabieg, bo mogą czytać w spokoju (!), wyłapywać poszczególne smaczki, a całe to napięcie, gdy nie znają rozwiązania zagadki tylko przeszkadza w czytaniu (!!!). Co ja Was proszę? Takich czytelników po prostu nie rozumiem.  Druga rzecz - otwarte zakończenie. Nie to z początku, tylko to z końca. Gdyby to z początku było na końcu..! Ah! Byłoby wspaniale, a moje odczucia co do powieści różniły się od dzisiejszych. Jest jednak inaczej i nie ma się co oszukiwać - nie lubię czegoś takiego. Dałem już temu wyraz podczas recenzji książki Sary Lotz - Troje, którą możecie przeczytać TUTAJ. Powiem to co przed chwilą, jestem prostym, zwykłym, szarym czytelnikiem, z małymi wymaganiami, które muszą być spełnione, żeby dana historia mi się spodobała. Autor musi mnie prowadzić przez jego świat, powinien wszystko, po kolei tłumaczyć, jednak nie do końca, tak by jego czytelnik mógł sobie dopowiedzieć pewne rzeczy, przemyśleć.. No ale tutaj mamy tego lekki przesyt. Po prostu.  Jak już wspomniałem Bernard jest naiwniakiem, który wierzy w śmieszne stereotypy i przekonania, które doprowadzą go do dziwnych sytuacji. Wydaje się być nieprzystosowany do życia, jednak to on z całej historii wyniesie najwięcej i zdobędzie ogromne doświadczenie. Taka mała przemiana bohatera, który okazuje się być kimś innym niż na początku, bo tak naprawdę sam nie wiedział kim jest. Pascal Garnier umiejętnie konstruuje swoją opowieść i daje wyraz swojemu kunsztowi pisarskiemu wymyślając przeróżne metafory, porównania od których aż bije czasem pastisz, a cała historia traci swoją magię. Nie jest to może aż tak rażące, jednak mi dało się w kość i często pomijałem takie przemyślenia.  Po skończonej lekturze sam nie wiedziałem co myśleć. Miałem dostać w swoje ręce genialną opowieść, coś na miarę Leona Zawodowca, a dostałem lekko odgrzany kotlet, który na dodatek zaraz wystygnie. Mamy tutaj poruszane bardzo ważne tematy - starość, akceptacja siebie, śmierć, miłość, zrozumienie i inne wartości, o których może pisać każdy. Garnier pisze w bardzo specyficzny sposób, od którego ciężko się oderwać, i to jest główny powód, dlaczego Jak się ma twój ból? czyta się tak szybko. Ogólna historia kompletnie do mnie nie trafiła, a przemyślenia bohaterów i ich postępowanie tylko nagromadziło mnożące się pytania, na które nie dostałem odpowiedzi, a sam jestem zbyt skonfundowany by na nie odpowiedzieć.   Na sam koniec zostawiłem to co mnie urzekło. Okładka bije na głowę wszystkie inne jakie widziałem w tym roku. Prosta i zwykła można by rzec, jednak jest w niej pewien urok i właśnie w tej prostocie, pierwszej lepszej tapecie tkwi szczegół. Pięknie wydana, z ładną okładką.. no czego chcieć więcej? Odkąd jestem z Lubą i tworzymy związek, zaraża mnie ona swoją miłością do języka francuskiego, jego namiętności i czułości, a także do pięknych, francuskich pejzaży, ogólnej atmosfery Paryża, jednak skupiając się na małomiasteczkowych społecznościach, ich spokojnemu życiu, rozległych winnicach skąpanych w blasku słońca, bagietkach, krułasantach i świetnej kuchni. Garnier genialnie opisuje małe miasteczko ze swoimi, dziwnymi mieszkańcami, którzy znają się wzajemnie, żyją i współpracują. Można na własnej skórze poczuć tą wspaniałą atmosferę, zobaczyć widoki, słuchać szumu morza i poczuć smak wina, szampana i klasycznych, francuskich dań. To były naprawdę przepiękne opisy, w których można się zakochać i tak naprawdę to według mnie najmocniejszy punkt tej książki. Reszty po prostu nie zrozumiałem.  Jeśli więc lubisz francuskie klimaty, nie straszne Ci trudne tematy, lubujesz się w psychicznych, ale i fizycznych problemach ludzi bierz w ciemno, na pewno Ci się spodoba. Nie oczekuj jednak żadnej zagadki, bo takowej nie ma. Garnier w swojej książce Jak się ma twój ból? opisuje świat z perspektywy trojga bohaterów, z kompletnie innych środowisk. Mają oni inne historie do opowiedzenia, jedni będą się nimi dzielić i obnażać przed czytelnikiem, inni natomiast zachowają swoją prywatność dla siebie i do końca będą o nią walczyć. Zapewniam Cię jednak, że po skończonej lekturze będziesz miał niezły mętlik w głowie i radzę Ci chwilę odpocząć od czegokolwiek i zastanowić się.. Jak się ma Twój ból?   Wydawnictwo Claroscuro  Data wydania 24 stycznia 2014  Liczba stron 176  Ocena 5/10
Znacie film pod tytułem Leon Zawodowiec? Ba, pewnie, że znacie. Ale czy zastanawialiście się kiedyś o czym tak naprawdę jest ta produkcja? Mamy płatnego mordercę, który jak każdy morderca jest bezwzględny, okrutny i nie zawaha się przed niczym. Ale co będzie gdy się zestarzeje? Co się z nim stanie, gdy nie będzie nikomu potrzebny? Pytania niewygodne i można je uznać za gdybanie, ale to właśnie dzięki nim dostrzegamy drugie dno. Książkę Garniera Jak się ma twój ból? odkryłem na Targach Książki w Krakowie, a która była mi niezwykle mocno polecana przez osoby, które miały jej lekturę za sobą. Za każdym razem słyszałem, że to bardzo podobna historia jak wspomnianego wyżej Leona. Napaliłem się ogromnie, chciałem ją przeczytać, gdy tylko skończę Chłopców 3 Ćwieka. Wiecie co? Już nigdy Wam nie zaufam.


5 lis 2014

0

Kamil gra #7 Osadnicy z Catanu czyli klasyka, klasyka i jeszcze trochę klasyki.


Gra roku 2005. Zdobywczyni ogromnej ilości gier, niemiecki fenomen. Masa godzin spędzonych na rozgrywce. Tak można określić jedną  najbardziej popularnych gier familijnych w Polsce i nie tylko. Osadnicy z Catanu to gra niezwykle prosta, przejrzysta, dająca dużo frajdy i emocji, które sięgają zenitu pod sam koniec rozgrywki. Gracze pokochali ją od samego początku i nie ma się im co dziwić. Potrafi nieźle wciągnąć, a godziny spędzone na rozwijaniu miasta wydadzą Wam się kilkoma chwilami i sami siebie zapytacie Kiedy to tak szybko zleciało?! Zapraszam na krótką, ale treściwą recenzję!   Twój cel jest banalny - musisz zdobyć 10 punktów. Aby do tego dojść musisz budować, budować i jeszcze raz budować. To typowa gra ekonomiczno-familijna, w której gracze muszą rozwijać swoje mieściny by być prawdziwym masterem. Buduj wioski, budynki, mosty i inne budowle by wygrać. Musisz posiadać odpowiednie surowce, które zdobędziesz z planszy przy pomocy rzutów kostką lub z wymiany handlowej z innymi graczami. Nic prostszego prawda? I właśnie to jest powodem najczęstszych bluzgów pod adresem Osadników (!) - gracze uwzięli się, że gra jest po prostu za prosta i szybko się nudzi. Najwyraźniej, takie kwestie głosili starzy wyjadacze, którzy spędzają każdy wieczór na partyjce z Neuroshimę, Grę o Tron czy Warhamerra, bo takie głupoty mogą sobie wsadzić w.. no wiecie gdzie.  Brylantem wśród zalet gry jest interakcja z innymi graczami. Nie możesz być samotnym wilkiem, który czyha na bezbronne owieczki - prędzej to one zjedzą Ciebie. Musisz nastawi się na współpracę i dobre stosunki z sąsiadami, bo inaczej nie zdołasz wygrać. Oczywiście, liczy się też szczęście w kostce, jednak dobre relacje z graczami to podstawa. No bo jak wybudujesz kolejny etap drogi, gdy brakuje Ci surowca, na mapie go brak, a Twój sąsiad mógłby się w nim kąpać? Nie pozostaje Ci nic innego jak zaproponować coś w zamian.   Kolejnym minusem, na który można ponarzekać (tym razem można go uargumentować) jest ogromna losowość w grze, której nie cierpię, bo szczęścia w takim czymś po prostu nie mam. To moja subiektywna ocena, inni mogą z tego powodu się cieszyć - w końcu taki sposób wprowadzana jest pewna niepewność i do końca nie wiadomo, czy dotychczasowy lider czy jak go tam zwać, na pewno nas pokona. Może się okazać, że malutka wioska i jej pan odniosą spektakularny sukces, zwłaszcza jeśli ma on szczęście w kości. W dużej mierze mówię tutaj o surowcach, bo oprócz wymiany handlowej nie ma innej okazji by takowe zdobyć :) Czasem może zdarzyć się tak, że przesiedzisz kilka tur bezczynnie, gdy inni będą się bogacić i rozwijać, to trochę frustrujące, prawda?  Kilka słów o wydaniu. Galakta, jak zwykle stanęła na wysokości zadania, zwłaszcza jeśli chodzi o detale. Plastikowe figurki są bardzo dobrym przykładem jak powinno dbać o ich design. Plansza jest wykonana z solidnej porcji tektury, przez co będzie nam służyła przez lata, wszystkie elementy wytrzymają wiele partii, solidność wykonania widać gołym okiem.  Osadnicy z Catanu to świetna propozycja na prezent dla nastolatka lub jakiegoś znajomego, który chce zacząć swoją przygodę z planszówkami, lub różne bitewniaki i wymagające strategie wytyrały do tego stopnia, że ma ochotę na coś lżejszego. Tylko zadbajcie o to, by mógł pograć w więcej niż dwie osoby! Inaczej będzie to jednostronna i nużąca gra, do której Wasz znajomy się po prostu zrazi i już nie wróci. A szkoda, bo Osadnicy to bardzo ciekawa propozycja na nudne, długie, jesienne i zimowe wieczory, które przed nami. Grajcie we trójkę lub większą liczbę osób, emocji będzie co nie miara, śmiechu i ciekawych wymian handlowych również. Zachęcam do zaprzyjaźnienia się z Osadnikami, bo to naprawdę przyjemna gra jest :)  P.S. Wiecie, że można pograć w tę grę za darmo w wersji flash? Dostępna jest również na wszystkie urządzenia na literkę "i..." za naprawdę niewielkie pieniądze. Nie ma jednak co porównywać do wieczoru spędzonego ze znajomymi przy zimnym piwku i nieźle się przy tym bawiąc, prawda?
Gra roku 2005. Zdobywczyni ogromnej ilości gier, niemiecki fenomen. Masa godzin spędzonych na rozgrywce. Tak można określić jedną  najbardziej popularnych gier familijnych w Polsce i nie tylko. Osadnicy z Catanu to gra niezwykle prosta, przejrzysta, dająca dużo frajdy i emocji, które sięgają zenitu pod sam koniec rozgrywki. Gracze pokochali ją od samego początku i nie ma się im co dziwić. Potrafi nieźle wciągnąć, a godziny spędzone na rozwijaniu miasta wydadzą Wam się kilkoma chwilami i sami siebie zapytacie Kiedy to tak szybko zleciało?! Zapraszam na krótką, ale treściwą recenzję!